środa, 24 lipca 2013

Bukareszt


W stolicy Rumunii byliśmy króciutko – zaledwie jedno popołudnie i rano następnego dnia (które przeznaczyłem na wizytę w bardzo ciekawym muzeum historii rumuńskich Żydów). Po tym, czego na temat Bukaresztu nasłuchaliśmy się w Siedmiogrodzie – że nieciekawy, że brzydki, że brud, smród i spalina, że bezdomne psy i kieszonkowcy – mało brakowało, a wykreślilibyśmy go z planu naszej wycieczki. Na szczęście tego nie zrobiliśmy.



Bukareszt – zresztą jak każde wielkie miasto – rzeczywiście na początku przytłacza. Jednak już po paru godzinach przemieszczanie się po nim – głównie dzięki rozbudowanemu metru (4 linie i 2 kolejne w budowie) – nie sprawia większych kłopotów. Natomiast po całym dniu ciężko nam było wytłumaczyć opinie Transylwańczyków inaczej niż tradycyjną niechęcią prowincji wobec stolicy – w przypadku Rumunii potęgowaną różnicami etnicznymi. W czasie naszego pobytu nie tylko nie zostaliśmy okradzeni (pociągi metra są chronione), ale nawet nie spotkaliśmy żadnego bezdomnego psa (faktycznie, w całej Rumunii jest ich sporo, jednak zazwyczaj są całkowicie pochłonięte sobą i częściej niż strach wzbudzają litość).


Pałac

Dzień rozpoczęliśmy od obowiązkowego punktu każdej wizyty w Bukareszcie (który zresztą ciężko ominąć), czyli od pałacu Ceauşescu (dziś: Pałac Parlamentu) – jednej z największych budowli na świecie. I tu znowu zaskoczenie: po pierwsze, pałac nie jest aż tak brzydki, jak się mówi (nie chcę przez to powiedzieć, że jest ładny), a po drugie nie wydaje się aż tak ogromny… Rzeczywiście, obchodzi się go jakieś 20-30 minut, ale głównie z winy muru, który – zupełnie niepotrzebnie – otacza budowlę w odległości jakichś stu metrów od niej. Takie odgrodzenie Pałacu Ludowego (tak się nazywał „za komuny”) od ludu było bardzo w stylu ludowego władcy, jakim był Ceaşescu. Po rozprawieniu się z tyranem, muru co prawda nie zburzono, ale bukaresztańczycy inaczej zemścili się na znienawidzonym gmachu, pod którego budowę wyburzono znaczną część starego miasta, i który musiał pochłonąć znaczną część budżetu państwa – w jego zachodniej ścianie umieszczono świetne muzeum sztuki współczesnej. Jego obecność wykorzystaliśmy trochę instrumentalnie, chroniąc się w  klimatyzowanym wnętrzu przed niemiłosiernym upałem. Jednocześnie mogliśmy przekonać się, ż jest ono, jak głosi przewodnik, jedną z najodważniejszych wystaw w Rumunii. Dobrze, że nie zrobiono tam jakiegoś patetycznego muzeum poświęconego ofiarom terroru „Słońca Karpat”. Zdecydowane must see.



Spacer po Bukareszcie

Pod wieczór mieliśmy czas tylko na dłuższy spacer wokół Dzielnicy Historycznej – już bez planu i bez żadnego must see. W jego trakcie miasto mnie zafascynowało. Brak wyraźnej koncepcji i prawdziwy architektoniczny miszmasz centrum mają w sobie coś z Warszawy. Przedwojenny neoklasycyzm (który przyniósł Bukaresztowi sławę „Paryża Wschodu”), w dużej części zdegradowany podczas II WŚ i rządów Ceauşescu, miesza się tu z modernizmem (czasami kojarzącym mi się ze stylem miast amerykańskich), socrealizmem i, tradycyjnie, z najzwyklejszymi blokami mieszkalnymi. Pośrodku tego wszystkiego chowają się średniowieczne cerkwie – dla niektórych bukaresztańczyków jak oazy spokoju w ciągle zmieniającej się metropolii, dla innych pewnie bardziej jak pamiątki po prababci w nowoczesnym mieszkaniu, które w każdym razie nie przeszkadzają.








Choć Bałkany ikonicznie kojarzą się z górskimi landszaftami klasztorów i potureckich miasteczek, to dla mnie ich tożsamość najpełniej wyraża się właśnie w takich miejscach jak Bukareszt.  Widać w nich także, jak niewiele różni się ona od „klimatu” innych miast Europy Środkowo-Wschodniej – Warszawy, Budapesztu, Bratysławy, Wilna – tych mini-poligonów i rupieciarni historii, obciążonych/obdarzonych nigdy-nie-do-końca-swoimi formami, dziedzictwem z second handu; często nadgorliwymi w swojej pogoni za „stylem”, czasami genialnie się nim bawiącymi, a jeszcze kiedy indziej zwyczajnie nań zlewającymi. Na pewno każde z nich - w tym także Bukareszt - zasługuje na pobyt dłuższy niż jeden dzień.

niedziela, 21 lipca 2013

Rumuński Drakula

Nazwa Transylwanii wielu nie kojarzy się z jednym z historycznych regionów Europy na węgiersko-rumuńskim pograniczu. Myśląc „Transylwania” (łac. ziemia za lasem), zapewne długo wyobrażaliśmy sobie jedynie mroczną, bliżej nieokreśloną, górzystą krainę, po której środku stoi zamczysko oświetlane przez błyskawice lub światło księżyca. Nie zastanawialiśmy się nad jej geograficznym położeniem, tak samo jak nie obchodziło nas, gdzie leży, dajmy na to, Nibylandia. Wystarczyło wiedzieć, że Nibylandia jest od rzeczy ładnych i przyjemnych, a Transylwania od tych pozostałych.

Od Vlada Tepeşa do hrabiego Drakuli

Bran - nie był zamkiem Drakuli
Odkrycie, że znana z horrorów, komiksów i kreskówek Transylwania to to samo, co Siedmiogród, o którym słyszeliśmy na lekcjach historii, musiało być dla nas rodzajem szoku. To poznawcze zaskoczenie zafundował nam Bram Stoker, autor powieści Drakula (1897) – pierwowzoru późniejszych popularnych narracji wampirycznych. Irlandzki pisarz nierozerwalnie związał nazwę Transylwanii z postacią najsłynniejszego wampira, którego nazwisko odsyła nas z kolei do XV-wiecznego rumuńskiego hospodara, Vlada Tepeşa – „prawdziwego” Drakuli. Więcej na temat związków fikcji z rzeczywistością można dowiedzieć się w muzeum w zamku Bran leżącym nieopodal Braszowa, u wlotu do Transylwanii. Uprzedzając fakty, należy podkreślić, że: 1. Vlad Tepeş nie był wampirem; 2. Nie mieszkał w Branie, ale w innym – obecnie zburzonym – zamku leżącym na Wołoszczyźnie, a sam Bran zyskał turystyczną sławę „zamku Drakuli” chyba tylko ze względu na swój romantyczny wygląd; 3. Nie licząc urodzenia w Sighişoarze, Tepeş w niewielkim stopniu był związany z Siedmiogrodem, a znacznie silniej właśnie z Wołoszczyzną (Najwyraźniej góry Transylwanii bardziej niż równiny południowej Rumunii pasowały Stokerowi na scenerię powieści grozy).

Co więc łączy Vlada Tepeşa z hrabią Drakulą? Ojciec Tepeşa – także Vlad – nosił przydomek Dracul, czyli po rumuńsku „smok”, „diabeł”. Dlatego też Vlad junior był nazywany Synem Diabła (rum. Drăculea), co niewątpliwie musiało pobudzać wyobraźnię. Na tym właściwie kończą się oczywiste podobieństwa. Dodajmy może tylko, że Stoker opatrzył swojego bohatera długimi, białymi wąsami, które mogą budzić skojarzenia z zachowanymi wizerunkami Tepeşa. Jednak nawet ten atrybut Drakuli zniknął w późniejszych, najbardziej znanych, filmowych wersjach historii o transylwańskim wampirze.

Vlad Palownik według niemieckiego drzeworytu z XV w. 
Tym, co – oprócz „diabelskiego” ojcostwa – musiało zafascynować Stokera w postaci Tepeşa, były relacje o jego niespotykanym okrucieństwie, które już pod koniec XV wieku, głównie za pośrednictwem przekazów niemieckich, rozprzestrzeniły się po Europie zachodniej, stając się, jak to określa Miodrag Bulatović[1], jednymi z pierwszych europejskich bestsellerów. Już sam jego przydomek (rum. tepeş, czyli „pal”) miał wskazywać na okrucieństwo księcia, który szczególnie upodobał  sobie zadawanie śmierci poprzez wbijanie na pal. Legendy mówią o swoistej wirtuozerii Tepeşa w stosowaniu tej formy kary. Nie chodzi tu nawet o dość „standardowe” wbijanie pala w taki sposób, aby nie uszkadzał najważniejszych narządów wewnętrznych, tym samym przedłużając męki ofiary. Jakkolwiek to zabrzmi, Vlad był prawdziwym koneserem pala – podobno uwielbiał sam go dobierać przed wymierzeniem kary (w swojej kolekcji miał posiadać nawet pozłacany egzemplarz), a w czasie długotrwałych egzekucji lubował się w dyskusjach ze skazanymi.

Sympathy for the Devil

Nie zapominajmy jednak, że taki, dość karykaturalny, obraz Vlada Tepeşa utrwalił się w wyobraźni zachodnioeuropejskiej, i być może więcej mówi nam o jej skłonnościach, niż o aberracjach samego Tepeşa. Zupełnie inne światło na słynnego Palownika rzucają relacje rumuńskie. Rozbieżności widać już na poziomie liczb: świadectwa siedmiogrodzkich Sasów, które rozprzestrzeniły się na zachód kontynentu, mówią o kilkudziesięciu tysiącach ofiar jego krwawych rządów – inne o pięciuset. Czy przejawia się w tym chęć demonizacji militarnego i ekonomicznego przeciwnika przez transylwańskich Niemców? A może różnice wynikają z próby wybielenia własnego bohatera narodowego przez Rumunów? Spór zapewne pozostałby czysto akademicki, gdyby nie status, jakim cieszy się Vlad Tepeş we współczesnej Rumunii – uważany, jak głosi tablica w zamku Bran, za jednego z wielkich założycieli naszego narodu, obrońcę chrześcijaństwa i sprawnego gospodarza, który rozbudował przyszłą stolicę, Bukareszt. Nie bez powodu jego losy doczekały się filmowej epopei w stylu „naszych” Krzyżaków, a krajobraz wielu rumuńskich miast zdobią jego popiersia.

Twórcy wystawy w zamku Bran, świadomi złej prasy Tepeşa w Europie, zrobili niemało, aby ocieplić wizerunek rzekomego tyrana. Przypomnieli jego zasługi w walce z tureckim najeźdźcą. Wskazali – pewnie nie bez racji – na fakt, iż stosowane przez niego metody wymierzania kar niewiele różniły się od ówczesnych standardów europejskich oraz na to, że w  pamięci zbiorowej zachował się on jako swoisty Robin Hood – dobry i sprawiedliwy dla potrzebujących, a srogi tylko wobec złych panów.  Oczywiście, nie omieszkano także podkreślić luźnego i dość przypadkowego związku, jaki łączy Vlada Palownika z Drakulą w wydaniu Stokera. (Z tego ostatniego punktu niewiele robią sobie lokalni sprzedawcy pamiątek, dla których wampiryczno-hollywoodzkie wcielenie Vlada jest jak woda na młyn.) Dwuznaczność postaci wołoskiego księcia chyba najpełniej wyraża się w odmiennym odczytywaniu przydomka Vlada Dracula, ojca Tepeşa. Imię – kojarzące się z demonicznością – tak naprawdę pochodzi od nazwy „Orderu Smoka” przyznawanego obrońcom chrześcijaństwa.  Tę ambiwalencję można uznać za jeden z niewielu punktów stycznych między historycznym Vladem Tepeşem a fikcyjnym hrabią Drakulą, który przecież, pomimo wampirycznych skłonności, był pełen ogłady i nonszalancji dla swoich ofiar. Jednym z interpretatorów mitu Drakuli, który uwypuklił ten wątek, był Francis Coppola. Jego filmowy Drakula, będący na początku wzorem chrześcijańskich cnót, dopiero pod wpływem straty ukochanej, przechodzi na ciemną stronę mocy.

Drakula a sprawa bałkańska

Postać Drakuli oderwała się od swojego historycznego pierwowzoru tak samo, jak nazwa „Transylwania” często nie jest kojarzona z geografią Rumunii. Pomimo tego, mit Drakuli zajmuje ważne miejsce w refleksji intelektualistów i artystów z regionu Bałkanów – jako mit stygmatyzujący i wyrażający lęk Zachodu (nawet jeśli jest on zabarwiony pewną dozą fascynacji) przed cywilizacyjną i kulturową odmiennością półwyspu. Tak figurę wampira interpretuje pochodzący z Czarnogóry, wspomniany Miodrag Bulatović: Ma się wrażenie, że ludzkość nie może żyć bez wampira. Najlepiej więc znaleźć wampira mitycznego i związać mit z konkretną przestrzenią na mapie geograficznej. (Ten geograficzny konkret podkreślony jest zarówno u Stokera, którego powieść początkowo przypomina typowy dziennik podróży,  jak i w wielu późniejszych wersjach, chociażby w filmowym Nosferatu, w którym zło i chaos nie przybywają do niemieckiego miasteczka z jakiegoś nieokreślonego inferna, lecz z „konkretnego” Siedmiogrodu, bardzo „konkretną” drogą – przez port w bułgarskiej Warnie.) O krok dalej w stosunku do Bulatovicia poszedł Tomislav Longinivić, sugerując, że medialna fascynacja serbskimi zbrodniami popełnianymi w czasie wojen w b. Jugosławii miała coś z fascynacji wampiryzmem, który można zwalczyć jedynie wampiryczną metodą – tu: nocnymi nalotami supernowoczesnych bombowców-nietoperzy na Belgrad…[2]

Ambiwalencja postaci Drakuli jest cechą, która także ma sporo wspólnego z zachodnioeuropejskim postrzeganiem „bałkańczyków”. W książce Stokera wykształcenie, nienaganne maniery i angielski (choć z dziwacznym akcentem) hrabiego Drakuli koniec końców okazują się jedynie przykrywką dla krwiożerczej chuci bohatera, czymś sztucznym, odgrywanym. W opisach irlandzkiego pisarza mogą odzwierciedlać się relacje podróżników, którzy licznie odwiedzali Bałkany właśnie na przełomie XIX i XX wieku – w czasie, kiedy państwa półwyspu intensywnie się europeizowały, a ich mieszkańcy przejmowali zachodnie zwyczaje i modę. Dla przykładu, w jednej z nich G. B. Shaw wspomniał o teatralnym charakterze […] małpowania cywilizacji zachodniej przez narody półwyspu. Relacje te trafnie podsumował Bozidar Jezernik w swojej książce Dzika Europa. Bałkany w oczach zachodnich podróżników, zauważając, że mieszkańcy Bałkanów, gdy nie przystawali do zachodniego stylu życia, nazywani byli barbarzyńcami, kiedy jednak naśladowali Zachód, zwano ich błaznami.  

Nic więc dziwnego, że mit Drakuli tak bardzo fascynował na samych Bałkanach. Dopraszał się on także reinterpretacji, które wychodziłyby poza opozycję barbarzyńca-błazen. Jednym z moich ulubionych przykładów takiej reinterpretacji jest pastiszowy teledysk do coveru Sympathy for the Devil słoweńskiej grupy Laibach, wyraźnie bawiący się całą drakuliczną ikonografią. Znajdziemy tu także charakterystyczne nakrycie głowy i piękny wąs, znak rozpoznawczy lidera zespołu, do złudzenia upodabniające go do Vlada Palownika.




[1] M. Bulatović, Król pala, „Polityka” 1993, nr 9.
[2] Vampires like us: writing down "the Serbs", [w:] Balkan as metaphor. Between globalization and fragmentation, red. D. Bjelić

wtorek, 9 lipca 2013

Ziemia Sasów (Sighişoara – Sybin – Braszów)


W ciągu stuleci przez Siedmiogród przetaczały się dziesiątki grup etnicznych, jednak kształt temu regionowi nadawali przede wszystkim Węgrzy, Rumuni (o których wzajemnych relacjach pisałem ostatnio) oraz Niemcy, a konkretnie niemieccy osadnicy z Saksonii. To właśnie od nich wywodzi się polska nazwa Siedmiogród, która jest kalką niemieckiego Siebenbürgen. Jest to nazwa znacząca – Sasi osiedlali się głównie w miastach (lub też zakładali je od podstaw), rozwijając w nich przywożoną z Niemiec sztukę rzemiosła. Przez wieki stanowili oni najbogatszą grupę w Siedmiogrodzie. Dopiero w czasach komunizmu większość rumuńskich Niemców, podobnie jak w innych krajach bloku wschodniego, czekał exodus. Jednak w przeciwieństwie do władz PRL czy Czechosłowacji, rządzący Rumunią Ceauşescu długo zwlekał z decyzją o wypędzeniu transylwańskich Sasów, które miało wyjątkowo dramatyczny przebieg. Zwięźle opowiada o nim krótki materiał Deutsche Welle. Dziś w Siedmiogrodzie zostały po Sasach – jak resztki zaginionej cywilizacji – liczne miasta, wsie i warowne kościoły.



Sighişoara-Atlantyda

Wrażenie odkrywania zaginionej Atlantydy jest szczególnie silne w Sighişoarze (niem. Schässburg). To  niewielkie średniowieczne miasteczko jako jedne z niewielu w Transylwanii zachowało w całości swoje oryginalne fortyfikacje. Dzisiaj mury kruszeją i porastają zielskiem, stając się coraz mniej przekonujące w odgrywaniu swojej granicznej roli. Z kolei wewnątrz twierdzy spokojnie toczy się życie jej nowych lokatorów, sypią się ściany kamienic, gdzieniegdzie tylko przygładzone przez właścicieli nielicznych hoteli i restauracji. Lekki zamęt panuje tu co najwyżej przy paru stoiskach z pamiątkami, wśród których prym wiedzie Vlad Tepes-Drakula (o którym  więcej "w kolejnym odcinku"). Z lekka ospały klimat tego miejsca udziela się także przybyszom. Wieczorem przesiadują przy stolikach wpatrzeni, jak ostatnie promienie słońca odbijają się od pięknej wieży zegarowej o dachu łuskowatym jak skóra węża.









To właśnie w muzeum mieszczącym się wewnątrz jej potężnych murów przechowuje się relikty dawnego Schässburga – świadectwa mieszczańskiego ducha siedmiogrodzkich Sasów. Kolejne piętra budowli, niczym archeologiczne warstwy, odsłaniają kolejne szczątki wymarłej cywilizacji: piwnica – więzienne łańcuchy i przyrządy tortur, wyeksponowane bezpretensjonalnie, bez epatowania okrucieństwem; wyżej – rękodzieła lokalnych cechów rzemieślniczych (wśród nich rozbawiła nas wczesnonowożytna reklama w formie wieńca złożonego z dziesiątek miniaturowych kapelusików zachęcająca do skorzystania z usług miejskiego kapelusznika), meble, przyrządy kuchenne i stroje schässburskich mieszczek i mieszczan; na kolejnym piętrze – XVIII- i XIX-wieczne druki, ampułki z lekami i zaskakująco wyspecjalizowane instrumenty chirurgiczne. Sam szczyt spiczastej wieży zajmuje parę gablot poświęconych Hermannowi Oberthowi – wychowanemu w Sighişoarze fizykowi i kosmologowi, który wsławił się wizjonerskimi projektami skafandrów dla astronautów oraz pracami nad „tajną bronią Hitlera” – rakietą V2.





Jeden z projektów Obertha (źródło: http://hasa-labs.org/spinoffs/tag/raumfahrt/)

Corso w Sybinie

Jedynym transylwańskim miastem, w którym zachowała się zwarta i wpływowa społeczność niemiecka (która nieprzerwanie od 2000 roku posiada tam własnego mera) jest Sybin (rum. Sibiu, niem. Hermannstadt) – miasto całkowicie różne od kameralnej Sighişoary. Jest ono historyczną stolicą Siedmiogrodu i jednym z najbogatszych ośrodków współczesnej Rumunii, co widać chociażby po jakości komunikacji miejskiej, stanie dróg oraz poruszających się po nich samochodach. W przeciwieństwie do Sighişoary rozwijało się prężnie także za panowania Habsburgów, u progu nowoczesności. To wszystko niewątpliwie ma wpływ na obecny profil i wygląd miasta – jego zadbane gmachy i kamienice, wypolerowane powierzchnie placów, drogie hotele i restauracje. Choć nie wątpię, że Sibiu może być wygodnym miejscem „do życia”, to jednak klimat w nim panujący niemal równocześnie wydał nam się trochę zbyt „mieszczański” – pastelowaty i płaski (także w dosłownym sensie). Nuda dobrobytu? A może zwyczajnie efekt upału i poniedziałkowego pozamykania się przed nami wszystkich placówek kulturalnych?








Pomiędzy sybińskimi SUV-ami - stara dacia

Widok na Braszów

Na „płaskość” nie mogliśmy narzekać w Braszowie (niem. Kronstadt). Miasto jest malowniczo położone u stóp góry Tampa. Gdy jest upalnie, można – tak jak my – wjechać na nią kolejką linową, by następnie podziwiać widoki i napić się lokalnego radlera ciuc w restauracji deprecjonująco określonej przez Lonely Planet jako communist-era dining room („komunistyczność” tej „stołówki” przejawia się chyba tylko w tym, że bezpretensjonalna, ale miła, obsługa równo traktuje tam klientów). Można także – nie tak jak my – nie wjeżdżać na górę, zaoszczędzając tym samym kilkanaście lei, i od razu udać się na inny punkt widokowy, w okolice Białej Wieży, po przeciwległej stronie starego miasta. Jednak przy tym wariancie, nie ma co liczyć na zimnego ciucia! Tyle jeśli chodzi o praktyczne rady.





Widok miasta ze wzgórza Białej Wieży jest znacznie bardziej intymny niż z podestu widokowego na Tampie. Patrząc na Braszów ze stoku góry, ma się wrażenie, jakby patrzyło się na mapę lub na zdjęcie satelitarne z google maps. Z kolei z wieży można zajrzeć do skrytych podwórek i ulic, skupić się na fakturze ścian i dachów, poczuć na sobie dotyk miasta. Stamtąd też najlepiej widoczny jest Czarny Kościół – centralny punkt braszowskiej starówki i symbol Transylwanii – kościół-twierdza („największa świątynia między Wiedniem a Stambułem”, LP), kościół-legenda (niespotykana nazwa pochodzi od barwy, którą przybrał po jednym z pożarów), kościół-konwertyta (najpierw katolicki, potem luterański), kościół-kamień graniczny (o bliskości Turków i orientu niech świadczy kilkadziesiąt kilimów zdobiących jego wnętrze), obecnie także: kościół-pomnik zaginionego świata siedmiogrodzkich Niemców, do którego codziennie przychodzą wycieczki rumuńskich dzieci.








O kształcie Braszowa bynajmniej nie decydowali wyłącznie niemieccy osadnicy. Stolica rumuńskich Karpat od początku rozwijała się w wielokulturowej atmosferze, a oprócz Niemców licznie zamieszkiwali ją Węgrzy, Rumuni, a od XIX wieku także Żydzi. Rumuni w obliczu średniowiecznego zakazu osiedlania się w obrębie murów miejskich upodobali sobie podmiejską dzielnicę Şchei, gdzie wybudowano oryginalną gotycko-barokową cerkiew św. Mikołaja oraz założono pierwszą rumuńską szkołę. My także zatrzymaliśmy się na tym historycznym podgrodziu, w przytulnym hostelu Liberty Villa, z którego wieczorem można było podziwiać jeszcze inny widok Braszowa – ulicę Democratiei przejmowaną we władanie przez grube koty.

sobota, 6 lipca 2013

Kluż


Minęło dziewięć miesięcy od mojej ostatniej większej podróży – po Bałkanach Zachodnich. Gdy razem z Magdą zaczęliśmy planować kolejną, pomysł wyjazdu do Rumunii i Bułgarii narodził się jakby samoistnie. Zachodnia część Bałkanów tak bardzo nas wciągnęła, że perspektywa poznania wschodu półwyspu wydawała się nie mniej interesująca – dla mnie w jakimś sensie nawet bardziej, ponieważ o Rumunii i Bułgarii w porównaniu z ex-jugosłowiańskimi republikami wiedziałem dość mało.

Koszyce - Kluż

Naszą mini-wyprawę postanowiliśmy rozpocząć ambitnie: autostopowym przejazdem z Koszyc na Słowacji do Klużu w rumuńskim Siedmiogrodzie. Ponad 400 km, dwie granice, konieczność zmieniania dróg –  pokonanie tego odcinka w jeden dzień wcale nie było oczywiste. Na szczęście udało się i do Klużu wjechaliśmy już ok. 15:00, po drodze mając jeszcze czas na spacer po mieście i pizzę w Oradei. (W późniejszych dniach, po totalnej klęsce na drodze wylotowej z Klużu, kiedy przez pół dnia bezskutecznie próbowaliśmy złapać „stopa” do Sighişoary/Tirgu Mureş, stopniowo rezygnowaliśmy z tego środka transportu –  trochę dla zaoszczędzenia czasu i sił, trochę z lenistwa.) Jednak w drodze do Klużu mieliśmy szczęście nawet do samych kierowców, którzy okazali się bardzo rozmowni.

Pierwszy z nich (pomijam króciutką, ale niezwykle istotną, podwózkę z Koszyc do granicy), Norbert, był handlowcem kursującym na trasie Koszyce – Budapeszt. Pochodził z węgierskiej rodziny mieszkającej na Słowacji, ale określał siebie już po prostu jako Koszyczanina. Specjalnie dla nas zboczył o kilka kilometrów ze swojej trasy, „żebyśmy wiedzieli, że chłopaki z Koszyc są O.K.”. Drugi podwiózł nas z węgierskiego Debrecena do Oradei, już w Rumunii. Gdy rozmawialiśmy o Węgrach mieszkających w Siedmogrodzie i nieśmiało zapytałem go o jego narodowość, odpowiedział z nieskrywaną dumą „I am Romanian”. Pomimo tego, że nigdy nie uczył się angielskiego, potrafił całkiem sprawnie porozumieć się w tym języku, a lekka bariera językowa nie stanowiła przeszkody dla jego chęci „oprowadzania” nas po rodzinnej Oradei. Właściwie to po jej przedmieściach (bo tyle zdążył nam pokazać), które w jego opowieści nie prezentowały sobą nic  dobrego: „za komuny” zakłady produkcyjne – teraz tylko magazyny i sklepy samochodowe. Ostatni kierowca – młody biznesman z Tirgu Mureş, Węgier, podkreślający swoje niemieckie korzenie – był typem gaduły. Opowiedział nam niemało o gospodarce Rumunii, o najciekawszych miejscach w Siedmiogrodzie, o relacjach węgiersko-rumuńskich, no i o Romach – negatywnym tle każdej z wysłuchanych narracji…

Botond i Timi

W Klużu nocowaliśmy u poznanego przez couchsurfing Botonda –  młodego nauczyciela angielskiego w węgierskim liceum w Klużu – i jego dziewczyny Timi – lektorki niemieckiego na lokalnym uniwersytecie. Pierwszy wieczór, jeszcze „na plecakach”, spędziliśmy w towarzystwie ich klużskich (węgiersko-rumuńskich) znajomych w klimatycznym, choć trochę wylansowanym, lokalu L’Atelier, w którym, pomimo owego wylansowania, piwo stało za 4 leje, czyli – zgodnie z najłatwiejszym dla Polaków przelicznikiem – 4 złote. Tego wieczoru rozmawiałem z Botondem głównie o systemie edukacji w Rumunii, a właściwie o jego bolączkach. W pewnym momencie problemy lokalnego szkolnictwa okazały się tak bardzo podobne do polskich, że kontynuowanie tematu przestało mieć sens i zaczęliśmy rozmawiać o wspinaczce – życiowej pasji Botonda.

Botond, Timi i ich old-school cabrio

Boti i Timi przyjęli nas niezwykle gościnnie. Pomimo grzecznościowych protestów zaoferowali nam nocną taksówkę. A już w ich domu – w parterowym, wolno stojącym mieszkanku, otoczonym drzewami owocowymi i po węgiersku zaopatrzonym w spiżarkę ze słoikami z leczo i innymi smakołykami – Botond z dumą rozłożył mapę miasta i zaczął opowiadać o jego atrakcjach, kulturalnych i kulinarnych, i o czekających nas wycieczkach po okolicy. Następnego dnia mieliśmy Kluż już tylko dla siebie.

Miasto wieloimienne

Kluż-Napoka, nieformalna stolica Siedmiogrodu, jest niezwykle ciekawym miastem. Może nie jest tak malowniczo położony jak np. Braszów czy Sighişoara (choć widok z dominującego nad miastem wzgórza też ma dużo uroku), jednak pod wieloma względami wydaje się nawet ciekawszy od swoich transylwańskich „współziomków”. Jest tak głównie z uwagi na prężny uniwersytet i bujne życie kulturalne (to tutaj w czerwcu odbywa się największy rumuński festiwal filmowy, z którego mogliśmy obejrzeć niestety tylko plakaty jeszcze oblepiające całe miasto).





Miasto jest także największym skupiskiem Węgrów w Rumunii. Kolozsvár – bo tak brzmi jego węgierska nazwa – przez większość swojej historii wchodził w skład Węgier (w nim koronował się król Maciej Korwin, o czym przypomina monumentalny pomnik stojący na rynku). Historyczną obecność Węgrów widać już w samej architekturze starego miasta – utrzymanego w stylu budapesztańskiej secesji i zdominowanego przez gotycką bryłę kościoła św. Michała. Żeby dowiedzieć się więcej na temat dziejów miasta i regionu, który śmiało można nazwać jednym z najciekawszych obszarów Europy, udaliśmy się do Muzeum Historii Transylwanii. Niestety, prowizoryczna – z powodu trwającego od kilku lat remontu placówki – wystawa prezentująca prehistoryczną motykę, renesansową komodę i parę rycin trochę nas rozczarowała.









Następnego dnia mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć ekspozycje w lokalnym centrum handlowym (czasami po prostu trzeba) i w Muzeum Sztuki, które na szczęście posiadało więcej eksponatów niż placówka odwiedzona poprzedniego dnia. Muzeum prezentowało przeglądową (z cyklu: od zarania do współczesności) kolekcję rumuńskiego malarstwa – jakże podobnego do polskiego, szczególnie w swoich XIX-wiecznych tematach i przemianach, w swojej wtórności wobec zachodnich prądów (przy usilnym poszukiwaniu „stylu narodowego”), jak i w przebłyskach geniuszu przejawiającego się w czymś zupełnie innym niż zdolność do wytworzenia wpływowych nurtów w sztuce europejskiej. Moją uwagę zwróciło parę obrazów Nicolae Grigorescu, który, jak się później dowiedziałem, w Rumunii ma status malarza narodowego – jego nazwisko widnieje na banknocie dziesięciolejowym i na niejednej rumuńskiej ulicy.


Dziedziniec Muzeum Historii Transylwanii, reconstructed

N. Grigorescu, Tureccy więźniowie
Rimetea

Popołudniu czekała nas atrakcja zorganizowana przez naszych hostów: wycieczka do Rimetei – starej wsi zamieszkałej niemal wyłącznie przez Węgrów (Botond i Timi żartowali, że jedynymi Rumunami mieszkającymi w Rimetei są policjant i pop pracujący w nowiutkiej i, według nich, niewiadomo-dla-kogo-ale-wiadomo-po-co postawionej cerkwi). W samej wsi nie było szczególnych highlightów, o których Lonely Planet mogłoby napisać must see. Liczył się raczej ogólny klimat: pokryte wapnem domy z charakterystycznymi zielonymi okiennicami, końskie zaprzęgi, stada krów i owiec przechadzające się po asfaltowej drodze i wspaniałe góry rozciągające się naokoło tego wszystkiego. Botond zapewniał, że ludzie żyją tu w niezmieniony sposób od setek lat. Można było w to trochę zwątpić, gdy zajechaliśmy do nowoczesnego – ale utrzymanego w charakterystycznym, lokalnym stylu – hotelu, gdzie przy jednym ze stolików z rozległym widokiem na góry przysiedliśmy na piwo.





Kwestia rumuńsko-węgierska

W Rimetei niemało rozmawialiśmy o tym, jak – na przykładzie Klużu – wygląda wspólne życie Węgrów i Rumunów w granicach jednego państwa.  Trzeba tu zaznaczyć, że Kluż, podobnie jak cały Siedmiogród,  znalazł się w granicach Rumunii dopiero w 1918 roku, w następstwie I WŚ. Od tego czasu Rumuni zrobili niemało, żeby „oswoić” przestrzeń miasta. Zaczęto od zmiany nazwy, do której w 1974 roku, za rządów Ceauşescu – „socjalistycznego w treści, ale nacjonalistycznego (i to bardzo) w formie” – dodano także łaciński toponim Napoca, co miało podkreślić wyimaginowane związki Rumunów ze starożytnym Rzymem. Wybudowano reprezentatywną katedrę ortodoksyjną – stanowiącą pewien architektoniczny kompromis i bardziej niż znane nam świątynie prawosławne przypominającą amerykańskie ratusze, szczególnie z oddali, gdy widać tylko otoczoną kolumnadą kopułę budowli (Coś to na pewno mówi o samoświadomości Rumunów, którzy nie przypadkiem są jedynym narodem prawosławnym posługującym się językiem romańskim zapisywanym „łacinką”). Centralny punkt miasta nazwano Placem Unii – na uczczenie „zjednoczenia” Transylwanii z resztą rumuńskiego terytorium. Z kolei na innym placu postawiono pomnik Michała Walecznego – XVI-wiecznego hospodara wołoskiego, któremu na krótko udało się zjednoczyć Wołoszczyznę, Siedmiogród i Moldowę – mający potwierdzać historyczną prawomocność współczesnych granic Rumunii. W przeciągu stulecia niemal dokładnie odwróciła się także proporcja Węgrów i Rumunów w mieście. Ci ostatni, niegdyś  zamieszkujący głównie okoliczne wsie, dziś stanowią ok. 80% ludności miasta.

Plac Michała Walecznego


Kolejne świadectwo dumy z romańskich korzeni

Tyle historia. A jak wygląda współczesność? Jak wyglądają codzienne relacje Węgrów i Rumunów uważanych często za przedstawicieli odrębnych cywilizacji (vide koncepcja Huntingtona)? Pytania o to same się narzucały, już od początku drogi do Klużu – być może dlatego, że naszymi przewodnikami po transylwańskiej rzeczywistości byli głównie „mniejszościowi” Węgrzy. I od samego początku nie przynosiły one łatwych odpowiedzi. Już kierowca („I am Romanian”) wiozący nas do Oradei opowiedział nam o swojej żonie, która, choć zna węgierski, to ostentacyjnie w ogóle się nim nie posługuje. Kolejny, Węgier, choć mówił o mieszanych małżeństwach, nie omieszkał także wspomnieć, że nie lubi południa Rumunii (niezamieszkałej przez Węgrów Wołoszczyzny), które jest dla niego zbyt „bałkańskie”, i Bukaresztu („Never seen the ugliest city”). Dla odmiany, już w L’Atelier, pierwsza Rumunka, z którą mieliśmy okazję zamienić słowo, zaczęła gorąco polecać nam wizytę w stolicy swojego kraju. Gdy zaśmiałem się i odpowiedziałem, że przed chwilą usłyszeliśmy coś całkowicie odwrotnego, żachnęła się i od razu zgadła, że naszym kierowcą musiał być „ktoś z Transylwanii”, a po chwili przeszła do rozmowy (po rumuńsku) ze swoimi (węgierskimi) koleżankami. Już sam wieczór w L’Atelier pokazał, że dwie dominujące w Transylwanii społeczności bynajmniej nie żyją we wzajemnej izolacji. Być może dłuższy pobyt w mieście rzuciłby trochę inne światło na całą sprawę.

Oczywiście najwięcej mogliśmy dowiedzieć  się od naszych hostów. Botond, twardy zwolennik autonomii transylwańskich Węgrów, który uważa, że są oni obecnie na wielu polach dyskryminowani („tak jak Rumuni, gdy oni byli w mniejszości”), opowiadał nam także o swoich rumuńskich znajomych, chociażby z klubu wspinaczkowego, z którymi co najwyżej żartuje na temat różnic w podejściu do niektórych spraw. Na pytanie o to, czy wielu transylwańskich Węgrów chce, aby ich region znalazł się z powrotem w granicach Węgier, wykrzyknął, że absolutnie nie.

Gdy słuchałem Botonda i później, siedząc z Magdą przy piwie na cudownym Piaţa Muzeului i słysząc jak węgierski miesza się z rumuńskim – splątane niczym kable na klużskich budynkach i ulicach – przypomniało mi się Sarajewo. Tak musiałoby wyglądać dziś, gdyby nie wojna. Kluż – anty-Sarajewo Europy Środkowej? Transylwania – anty-Bośnia? Przynajmniej w ostatnim ćwierćwieczu udowodniły one, że sąsiedztwo tak odmiennych narodów jak Węgrzy i Rumuni, pomimo licznych turbulencji, nie musi prowadzić do katastrofy – nieuniknionej w oczach proroków „zderzenia cywilizacji”.