Kraj, do którego ciężko wjechać i
z którego ciężko wyjechać
Do Albanii najłatwiej dostać się
przez z granicę z Kosowem. Prisztinę i Tiranę, dwie albańskie stolice, łączy autostrada
wybudowana po ogłoszeniu niepodległości przez zbuntowaną prowincję Serbii.
Sprawa staje się bardziej problematyczna, jeśli chce się przekroczyć górzystą
granicę Albanii z Czarnogórą lub z Macedonią.
Droga z Baru do Tirany zajęła nam
pół dnia. Liczyłem na to, że zgodnie z zapowiedziami Lonely Planet uda nam się już
w Barze złapać bezpośredni bus do Szkodry. Jednak musieliśmy jechać z
przesiadką w przygranicznym miasteczku Ulcinj, zamieszkałym w większości przez
Albańczyków, a dawniej, jak głosi krótka notka w przewodniku, stanowiącym bazę
piratów napadających na statki płynące do Wenecji i Dubrownika (cool). Pokonanie
tego niedługiego odcinka (60 km) zajęło nam prawie cztery godziny. W Szkodrze poszło
lepiej. Na placu, przy którym wysiedliśmy, stał już kierowca mini-busa
oferujący przejazdy do Tirany za 5 euro.
Lekko ponad dwie godziny później byliśmy w stolicy Albanii.
Wjeżdżając do Tirany, mija się
ciągnące kilometrami przedmieścia zdominowane przez kawiarnie, warsztaty i
myjnie samochodowe (alb. lavazh – to
chyba najczęściej pojawiające się na szyldach w Albanii słowo, a troska
Albańczyków o schludność ich pojazdów, także tych najbardziej zdezelowanych,
graniczy z manią czystości. Nawet na górskich serpentynach można natknąć się na
myjnie zachęcające do skorzystania z usług wątpliwie ekonomiczną „reklamą” –
ustawionymi na sztorc wężami ze spryskiwaczy, z których non-stop leje się woda).
Kierowca mini-busa wysadził nas w
pośrodku tych „przedmieść” – jak przynajmniej na początku się zdawało – przy
zatłoczonej ulicy, która potem okazała się leżeć w bezpośrednim sąsiedztwie
centrum, w pobliżu bulwaru Zogu I. Po prostu zatrzymał auto na środku jezdni i
bez komentarza zaczął wyciągać torby z bagażnika. Jadący z nami Japończycy i
Francuzka wyglądali na skonfudowanych, zresztą pewnie niemniej niż my. Gdzie
dworzec, perony, kasy, automaty z kawą, albo przynajmniej jakiś duży plac,
przystanek z mapą i rozkładem jazdy?
Głównego dworca autobusowego, jak
się okazało, Tirana nie posiada w ogóle. Zamiast niego jest tam kilka, często
zupełnie nieoznakowanych i porozrzucanych po całym mieście punktów odjazdów
autobusów. Można to wytłumaczyć całkiem racjonalnie – miasto jest tak
zakorkowane, że dojazd do dworca położonego w jego centrum zabierałby
niewspółmiernie dużo czasu. Nie ma także jednego przewoźnika – ruch obsługiwany
jest przez kilka niezależnych agencji. Odkrycie tej „prawdy” wymagało od nas
niekrótkiego spaceru po mieście i kilku rozmów z tubylcami, zawsze gotowymi do
pomocy.
Bashkimi Guesthouse albo o
meandrach komunikacji międzynarodowej
Niemało czasu zajęło nam także
znalezienie miejsca, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój. Na początku mapka
widniejąca na stronie internetowej hostelu okazała się błędna. Potem, gdy w końcu dotarliśmy do właściwej ulicy,
znów po serii pogawędek z tirańczykami, przeszkodą stała się numeracja domów –
całkowicie pomieszana, 89 po 6 itp.
Zmęczeni jazdą i chodzeniem z plecakami po mieście, skapitulowaliśmy i
postanowiliśmy zaczerpnąć wskazówek u google w mijanej kafejce internetowej.
Google nie pomogło, ale pomógł właściciel kafejki: „Wiem, gdzie to jest. Koło
tej a tej kawiarni skręćcie na podwórko. Hostel prowadzi znajomy mojego wujka”.
Zbliżając się do rzeczonej
kawiarni, zobaczyliśmy – a raczej najpierw usłyszeliśmy – starszego pana
jadącego w naszym kierunku na pyrkoczącym motorku uginającym się pod jego tuszą.
„Poljaci?!” czy coś w tym stylu – krzyczał na całą ulicę. Pan Bashkimi, jak go
zaczęliśmy nazywać od nazwy jego „guesthouse’u”, zabrał nas do swojego
mieszkania w starej kamienicy – pospiesznym krokiem, żebyśmy za długo nie
przyglądali się pożółkłym, obsypanym ścianom budynku. Przedstawił nam panią Bashkimi
i zaprowadził do naszego pokoju. Wszystko przebiegłoby zgodnie z najwyższymi
standardami, gdyby podczas otwierania pokoju klamka nie została mu w dłoni. „No
problem, no problem” – zaczął łagodzić sytuację pan Bashkimi, który nie
potrafił powiedzieć dłuższego zdania po angielsku, ale i tak mówił bez przerwy,
mieszając słowa angielskie, włoskie, niemieckie, rosyjskie i serbskie. Za
chwilę przybiegła żona ze śrubokrętem i właściciel, pocąc się i stękając,
rozpoczął naprawę drzwi.
Bashkimi Guesthouse. Był – pod
względem „sanitarnym” – zdecydowanie najgorszym i wcale nie najtańszym
miejscem, w jakim przyszło nam nocować. Łazienka wyglądała, jak gdyby nie widziała
szczotki i ścierki od kilku miesięcy. Pokój był ciemny. Łóżka skrzypiały jak
cholera. Nie mieliśmy nawet własnego klucza, nie wspominając już o tej mylącej
mapce na stronie i zepsutej klamce. Byłem wkurzony na to, że właściciel wziął
od nas niemałe – biorąc pod uwagę ceny w Albanii – pieniądze, oferując w zamian
taki „crap”, taką fuszerkę na odczepnego. Odniosłem wrażenie, że cała jego
gadka-szmatka miała służyć zamydleniu nam oczu, a ciągłe powtarzanie „no
problem” przede wszystkim jego własnemu samozadowoleniu. Swoją złość wylałem w
…komentarzu pod profilem „guesthouse’u” na portalu hostelworld.com.
Dopiero po powrocie do domu,
przeglądając moją zapchaną – głównie przez spam – pocztę, natknąłem się na
niezatytułowany mail. Nadawca Ermal L. okazał się panem Bashkimi. Mail był
wysłany w przeddzień naszego przyjazdu do Tirany i nie mogłem go wtedy
przeczytać. Właściciel „guesthouse’u” – a raczej jego angielskojęzyczny krewny
lub znajomy – pisał w liście, jak dotrzeć do hostelu, oferował także taksówkę w
razie kłopotów… Zrobiło mi się głupio. Wyobraziłem sobie pana Ermala
„Bashkimiego” L., który, pochylony nad ramieniem swojego anglojęzycznego
krewnego lub znajomego, podekscytowany każe sobie tłumaczyć komentarz gościa z
Polski wystawiony pod profilem swojej firmy. Wraz z kolejnymi zdaniami wynurzeń
na temat zimnej wody pod prysznicem, pisanych z wyżyn przybysza z Europy,
ekscytację na jego twarzy zastępuje smutek, rozczarowanie, złość (?). Jak
durne jest to ocenianie miejsc według kryteriów
„atmosfery”, „czystości”, „bezpieczeństwa” etc., zacząłem myśleć. Jak w ogóle ustalić
jakieś twarde kryteria skoro ludzie na ziemi żyją w tak nieporównywalnych
warunkach? Odpisałem panu Ermalowi, napisałem także do administratorów HW z
prośbą o skasowanie komentarza. HW odpisał, aprobująco. Pan Ermal – nie. Uniesiony
dumą czy po prostu niewiele przejmujący się całą sprawą i dalej przemierzający
ulice Tirany na swoim pyrkoczącym motorku?
Dla zainteresowanych: „bashkimi” po
albańsku znaczy „unia”.
„Nema problema”
Z tego, co napisałem do tej pory,
może się wydawać, że Tirana to miejsce niekończących się problemów, z którego
zieje chaos. Rzeczywiście, u przybysza z północnej Europy starcie z tirańskim
ruchem ulicznym czy widok gęstych sieci kabli wiszących bezładnie nad ulicami
może wywołać takie wrażenie. Jednak już po kilku godzinach ten pozorny chaos zaczyna
jawić się jako po prostu trochę inny porządek, a ciało samo przyzwyczaja się do
odruchowego zatrzymywania się przed przejściami dla pieszych nawet przy
zielonym świetle. Także problemy organizacyjne, które mogą nastręczyć się
turyście przyzwyczajonemu do innych standardów, łagodzi ogólna bezproblemowość
Albańczyków i ich bezinteresowna chęć niesienia pomocy. Jest to, zdaje się,
ogólna cecha mieszkańców Bałkanów, która w Tiranie skupia się jak w soczewce.
Gdy pytasz kogoś o coś na ulicy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wkrótce
zgromadzi się wokół ciebie grupka debatujących nad twoim problemem tubylców.
Często ludzie sami oferują pomoc, widząc osobę z plecakiem lub mapą. Czasami do
rady lub wskazówki dorzucana jest jakaś oferta marketingowa, ale nawet jeśli
tak, to przemycana w taki sposób, że słuchającego nie napada poczucie zażenowania
towarzyszące wysłuchiwaniu nowomowy „specjalistów ds. sprzedaży” po kursach komunikacji
interpersonalnej spotykanych coraz częściej w Polsce. Ogólnie rzecz ujmując, w
takich krajach jak Albania odczuwa się, że przepisy i zasady są dla człowieka,
a nie na odwrót. Chcesz zwrócić bilet, wysiąść z autobusu na środku jezdni, wymienić
bilon w kantorze? – „No problem”. To antybiurokratyczne nastawienie mieszkańców
Bałkanów, choć ma dużo uroku (szczególnie, gdy udaje się dzięki niemu szybko
załatwić jakąś sprawę), to musi mieć także swoją ciemną twarz. W „Kulturze
kłamstwa” Ugrešić pisała o zgubnych skutkach mentalności „nema problema”
– wszystko załatwiającego zdania wywożonego przez turystów w formie „językowej
pamiątki”. Nie zapominajmy też, że kraje zachodnich Bałkanów to jedne z
najbardziej skorumpowanych państw w Europie.
Zbyt krótki pobyt
Sama Tirana? Co można powiedzieć
o jakimś mieście po zaledwie kilku spędzonych w nim godzinach (nie licząc snu i
„załatwiania spraw”)? Czy nie należałoby zrezygnować ze wszelkich ocen, tak jak
czynią to dziennikarze sportowi w stosunku do piłkarzy, którzy weszli na boisko
na parę ostatnich minut meczu? W tym przypadku – jednak nie. Tirana już w
trakcie jednego wieczornego spaceru po jej ulicach obala kilka obiegowych
opinii na temat Albanii, która – o ile w ogóle – funkcjonuje w wyobraźni
Polaków jako na wpół plemienny, zacofany kraj na jakimś zadupiu, w którym
ludzie poruszają się na osłach.
Czego by nie powiedzieć o
gospodarce Albanii – kulejącej w porównaniu z pierwszym lepszym europejskim
państwem – nie można odmówić Albańczykom dumy narodowej przejawiającej się
chociażby w reprezentatywnej architekturze ich stolicy, szczególnie Placu
Skanderbega. Nie można powiedzieć także, że Albania to kraj powszechnej biedy.
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, w odniesieniu do Tirany trafniej mówić o
mieście kontrastów (niewątpliwie świadczących o mocno rozwarstwionym społeczeństwie),
w którym wille i nowoczesne centra handlowe sąsiadują z ruderami, a wiekowe,
rozpadające się samochody parkują obok najdroższych audi i mercedesów.
Inny, często powtarzany w
kontekście tego małego państwa szlagwort, przewijający się w publicystyce czy
nawet w literaturze naukowej, brzmi: „Albania – jedyny muzułmański kraj w
Europie”. Ten swego rodzaju stereotyp był na szeroką skalę wykorzystywany w
trakcie konfliktu kosowskiego także przez serbską propagandę starającą się
przedstawić Albańczyków jako fanatycznych islamistów. Jeszcze dziś można w
internecie znaleźć filmiki przedstawiające akty niszczenia prawosławnych cerkwi
przez kosowskich Albańczyków jako przejaw islamskiego terroryzmu, niepytające o
to, co za nimi stało: czy rzeczywiście pobudki religijne czy raczej etniczne,
dla których serbski nacjonalizm oraz serbska cerkiew autokefaliczna to dwa
nierozerwalne zjawiska. Tożsamość etniczna Albańczyków – wbrew tego rodzaju
retoryce – nie zasadza się na jakiejkolwiek tożsamości religijnej, w tym
muzułmańskiej. Duży odsetek mieszkańców Shqiperii
stanowią chrześcijanie, szczególnie katolicy, a dwaj z nich – Skanderbeg, Athleta Christi walczący w XV w., z
Turkami, i Matka Teresa, z pochodzenia Albanka – są ikonami albańskiego
pop-nacjonalizmu. Z kolei na głównym placu miasta naprzeciwko pięknego meczetu
Ethem Beja powstaje monumentalna katedra katolicka. Należy też dodać, że przez
lata komunistycznej dyktatury Hodży (który z ateizacji państwa uczynił jeden z
głównych punktów swojego „programu politycznego”, najwyraźniej świadomy siły
podziałów religijnych wewnątrz społeczeństwa),
mentalność Albańczyków uległa daleko posuniętej laicyzacji. Wieczorami
większość – teoretycznie muzułmańskich – tirańczyków spędza czas przy zakazanym
przez Koran piwie i muzyce pop, a na ulicach i w knajpach, co nie jest normą na
ogólnie dość patriarchalnych Bałkanach, spotyka się dużo modnie ubranych
kobiet. W ogóle Albańczycy – przynajmniej ci z większych miast, wśród których
męskich przedstawicieli Stasiuk nie bez racji dopatrywał się „sznytu włoskiego
alfonsa” – mają w sobie coś z wiecznych imprezowiczów: Z jednej strony
rozpadające się domy i prowizoryczne zakłady pracy pokryte szwedzką blachą, z drugiej modne
ubrania, lansiarskie lokale, wywoskowane auta z zachodu i żel na włosach.
Ten splot laickości z
dziedzictwem czterech religii, który reprezentuje ten mały kraj, intryguje. Wspomniałem
o czterech religiach, gdyż do sunnickiego islamu, katolicyzmu i prawosławia
należy dołączyć bektasztyzm – mistyczny odłam islamu zabarwiony wpływami
chrześcijańskimi, sam w sobie będący ciekawym tworem kulturowego pogranicza.
Jeśli dodać do tego splotu gospodarczo-cywilizacyjne rozdarcie Albanii, między
UE a roponośnymi krajami Zatoki Perskiej, otrzymamy niezły miszmasz, który musi
pobudzać do dyskusji, pewnie i często prowokując spory wśród albańskich
intelektualistów (na ten temat zobacz ciekawy albański nr "Czasu Kultury"). I który doprasza się dłuższego pobytu w „kraju orłów” –
zdecydowanie dłuższego niż jeden dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz