poniedziałek, 22 października 2012

Czarnogóra


Jimmy

Łapanie okazji na Jadranskiej Magistrali nie okazało się łatwym zadaniem. Liczyliśmy na turystów jadących do Czarnogóry, tymczasem zdecydowana większość mijających nas aut była na dubrownickich tablicach. A już dzień wcześniej właścicielka „naszego” pensjonatu ostrzegała: „Ludzie stąd niechętnie zabierają autostopowiczów”. Po około godzinie przerwałem na chwilę beznadziejne wystawanie na poboczu i zaczęliśmy obmyślać, co robić: Łapać dalej i w razie niepowodzenia wrócić na dworzec na ostatni autobus do Kotoru? Czy postawić wszystko na jedną kartę i dostać się na południowy koniec miasta, gdzie złapanie samochodu jadącego do Czarnogóry wydawało się bardziej prawdopodobne? Gdy tak dywagowaliśmy, nagle nastąpił jeden z tych momentów w podróży, o których potem opowiada się przy piwie: parę metrów od nas zatrzymał się samochód na francuskich numerach. Podbiegłem, w aucie był tylko kierowca z rozłożoną mapą. Otworzył drzwi i zapytał, czy wiem, jak dojechać do Szkodry. Tak, mam dobrą mapę, właśnie jedziemy w tamtym kierunku, możemy się z tobą zabrać?

„Francuz” okazał się Albańczykiem wracającym ze Strasburga, gdzie pracuje, do rodziny w kosowskim Prizrenie. Mówił płynnie po francusku, my po angielsku, więc, rzecz jasna, porozumiewaliśmy się łamanym niemieckim. Przedstawił się jako Jimmy, dorzucając: „Spitzname”. Ogólnie był w porządku, częstował nas gumami do żucia i pomimo kilkunastogodzinnej jazdy miał jeszcze ochotę na rozmowę. Trochę nam jednak zajęło przekonanie go, że najkrótsza droga do Szkodry biegnie wzdłuż wybrzeża Czarnogóry. Nieufny wobec map z Lonely Planet musiał się upewnić u …przydrożnego sprzedawcy miodu. Potem miał obawy przed przekraczaniem granicy razem z nami. Myślał – wyraźnie przeceniając podejrzliwość i chyba też możliwości czarnogórskich służb celnych – że przy wyjeździe z Czarnogóry mogą się do niego przyczepić o to, że wjechał z dwoma pasażerami, a wyjeżdża sam. Wątpliwości w jego umyśle tym razem rozwiała celniczka. Wreszcie można było się wygodnie oprzeć i, gdy zmęczyła nas komunikacja w niemczyźnie, cieszyć się wyprzedzaniem kolejnych aut przy dźwiękach albańskiego folku. Wysadził nas na przedmieściach Herceg Novi, błędnie biorąc parking dla autobusów za dworzec – nieważne. Najważniejsze, że znaleźliśmy się nad Zatoką Kotorską.

Caffe Boheme

Nasza wizyta w Herceg Novi ograniczyła się do zasłużonego cappuccino w kawiarni, niedaleko której wysadził nas Jimmy i która od razu rzuciła się nam w oczy wielkim czerwonym szyldem „Caffe Boheme”. W środku miejscowa „bohema” – kilku panów w średnim wieku – sączyła już pewnie z trzecie poranne espresso. Pomiędzy stolikami władczo przechadzał się spasiony rudy kot. W tle: wielki telebim wyświetlający film dokumentalny Discovery History o II WŚ – tak na miły początek dnia. Po kawie, żeby nie marnować czasu, szybko zrezygnowaliśmy z dalszego łapania stopa do Kotoru i udaliśmy się prosto na lokalny dworzec autobusowy, skąd za 3 euro dojechaliśmy do celu.



Kotor

Do Czarnogóry przyjechaliśmy przede wszystkim po to, żeby trochę odpocząć – złapać oddech po zwiedzaniu serii dużych miast i przed wizytą w kolejnych. Czytać, wylegiwać się na leżaku, pływać, pić drinki z palemką, ewentualnie jeździć na wielkim dmuchanym bananie – taki był plan. Dlatego niezbyt się ucieszyłem, gdy po wyjściu z autobusu, ujrzeliśmy korki na Jadranskiej Magistrali, zorganizowane wycieczki gromadzące się przy głównej bramie starego miasta i ogromny prom, który kopcił i burczał na całą okolicę swoimi non-stop włączonymi silnikami. Upał, tłok i spalina – i dopiero gdzieś na drugim planie, jak nierzeczywista fototapeta, góry i fortyfikacje Kotoru. Na szczęście to pierwsze wrażenie szybko okazało się mylne.

Grube mury starego miasta skutecznie chronią je przed słońcem i hałasem. Z kolei sama starówka, choć mikroskopijna, jak gąbka wchłania odwiedzających ją przybyszów, tak, że zupełnie nie odczuwa się tam tłoku. Na dodatek wieczorem większość turystów znika wraz z ostatnim odpływającym promem – taki „efekt Mostaru”, jednak w przeciwieństwie do stolicy Hercegowiny w Kotorze nie jest on równoznaczny z wymarciem życia w centrum. Po zmroku brukowane uliczki i place zostają przejęte przez odpoczywających po pracy kotorczyków, dzieci bawiące się w chowanego, no i grube koty – stały element adriatyckiego krajobrazu. W czasie naszego pobytu mieliśmy okazję zamieszkać w obrębie murów miejskich i do późna cieszyć tą wieczorną sjestą. Hostel Old Town, w którym nocowaliśmy, choć pod względami formalnymi najbardziej zbliżał się do ideału „typowego hostelu” (recepcja, dobrze wyposażona kuchnia, pomocny staff posługujący się perfekcyjnym angielskim itd.), był także najbardziej „klimatycznym” miejscem, w jakim zatrzymaliśmy podczas podróży po Bałkanach.







Kot - obowiązkowe wyposażenie kuchni w kotorskim hostelu

Główne wybrzeże Kotoru – z mariną, dokiem dla dalekobieżnych statków i pędzącą wzdłuż brzegu magistralą – przy którym wysiedliśmy z autobusu, również okazało się zaledwie wycinkiem miasta. Wystarczy oddalić się kilkaset metrów w kierunku Perastu (który odwiedziliśmy kolejnego dnia), by odkryć zupełnie inny Kotor: zabytkowe wille dumnie zwane tutaj pałacami, spokojne rybackie przystanie, zacienione tawerny, i ciągnące się kilometrami, górzyste wybrzeże Boki Kotorskiej, co i rusz ukazujące się z innej perspektywy. Ciężko wyobrazić sobie coś przyjemniej bezmyślnego i relaksującego.



Perast



Starówka Kotoru, jak już wspomniałem, jest malutka – można ją obejść w niecałe pół godziny. Jednak to nie ona, tylko otaczające ją fortyfikacje stanowią najbardziej unikatową konstrukcję w mieście. Nie są to zwykłe mury okalające centrum ciasnym pierścieniem, lecz cały labirynt wijący się kilometrowym wężem po zboczach otaczających Kotor. Przez lata „nieprzydatności”, zanim odkryto je na nowo jako atrakcja turystyczna, fortyfikacje – ze swoimi basztami, bramami, kaplicami i zbrojowniami stanowiące jakby miasto w mieście – zdążyły podupaść, w wielu miejscach obracając się w niedostępne ruiny. Paradoksalnie dzięki temu – oraz dzięki tabliczkom trochę przesadnie ostrzegającym przed grożącymi niebezpieczeństwami – nie spotyka się tam, tak jak np. na dubrownickich murach, turystów ustawiających się w kolejce do zrobienia zdjęcia czy rodzin z dziećmi, które chodzą naburmuszone, bo murek za wysoki i nic nie widać. Przeciwnie, panuje atmosfera luzu. Ludzie nie spieszą się, przysiadają na blankach – czasami na dłużej, z książką lub piwem – rozmawiając lub zwyczajnie chłonąc panoramę Kotoru i „czarnogórskiego fiordu”, jak w turystycznym żargonie nazywa się zatokę. Stłumione echo pędzących po magistrali samochodów, widok zawijających do portu luksusowych promów i pokruszonych murów, które gdzieniegdzie już trudno odróżnić od skał i kamieni leżących tu przed ich wybudowaniem – nastrajają melancholijnie. Ale też i dziwnie odprężają.











Bar

Po trzech dniach kotorskiej relaksacji ruszyliśmy na południe Czarnogóry, do Baru. Miejscowość w świadomości Czarnogórców funkcjonuje przede wszystkim jako węzeł komunikacyjny (pociągi do Belgradu, promy do Włoch), duży port i centrum przemysłowe, baza marynarki wojennej – i dopiero w drugim rzędzie jako nadmorski kurort. Rzeczywiście, na miejscowej promenadzie – we wrześniu trochę opustoszałej – dominowali tubylcy, ewentualnie goście z bratniej Serbii. Także my potraktowaliśmy Bar trochę instrumentalnie, licząc na złapanie tam bezpośredniego autobusu do Albanii.

Bar nie jest bynajmniej miejscem, o którym nie warto wspomnieć dwóch słów. Tym bardziej, że istnieją …dwa Bary, a ten, w którym się zatrzymaliśmy, jest właściwie Barem II – nowoczesnym i przemysłowym. Bar I – Stari Bar – skrył się, jakby wstydliwie, w górach, oddalony od swojego współczesnego spadkobiercy o ok. cztery kilometry, które można pokonać miejskim autobusem lub, tak jak my, rowerem, jadąc przez gaj oliwny. Położenie Starego Baru nie zdołało ochronić go przed niemal totalnym zniszczeniem podczas wojny czarnogórsko-tureckiej w l. 70 XIX wieku. Czarnogórska armia, ostrzeliwując przez siedem tygodni to kupiecko-rolnicze miasteczko, nie tylko walczyła z Imperium Otomańskim o granice młodego państwa – walczyła także przeciwko wspólnemu życiu Słowian, Turków i Albańczyków, które przez lata toczyło się, mniej lub bardziej spokojnie, wewnątrz murów Baru; przeciwko kulturowemu węzłowi, który, gdy nie dało się go ani rozwiązać ani przejść nad nim do porządku dziennego, można było jedynie przeciąć. Wcale nie dziwię się temu, że po wojnie nie odbudowano miasta i, jakby starając się zapomnieć o wspólnej egzystencji i jej brutalnym przerwaniu, wybudowano nowy Bar, Bar II – przestrzenny, nowoczesny i, przynajmniej z założenia, „czysty etnicznie”. 



Ocalały budynek łaźni tureckiej

Mapa Stargeo Baru przed zniszczeniem

Stari Bar – jedna z wielu niezagojonych przestrzeni traumy na Bałkanach – dziś zyskuje drugie życie. Przemysł turystyczny, odpowiadając na coraz większe zainteresowanie „dziką Czarnogórą”, stara się zrobić z niego romantyczną ruinę – malownicze położenie miasta aż samo prosi się o taką strategię promocyjną. Na jedynej ocalałej uliczce czarnogórscy i albańscy handlarze i restauratorzy, znowu złączeni wspólnym interesem, starają się przyciągnąć klientów fajkami wodnymi i ręcznie tkanymi dywanami – odgrywają orient, niegdyś wygnany stąd przy pomocy ciężkiej artylerii. Uliczka prowadzi do wejścia do ruin-muzeum. Wstęp: 1 euro.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz