Minęło dziewięć miesięcy od mojej
ostatniej większej podróży – po Bałkanach Zachodnich. Gdy razem z Magdą
zaczęliśmy planować kolejną, pomysł wyjazdu do Rumunii i Bułgarii narodził się
jakby samoistnie. Zachodnia część Bałkanów tak bardzo nas wciągnęła, że
perspektywa poznania wschodu półwyspu wydawała się nie mniej interesująca – dla
mnie w jakimś sensie nawet bardziej, ponieważ o Rumunii i Bułgarii w porównaniu
z ex-jugosłowiańskimi republikami wiedziałem dość mało.
Koszyce - Kluż
Naszą mini-wyprawę postanowiliśmy
rozpocząć ambitnie: autostopowym przejazdem z Koszyc na Słowacji do Klużu w
rumuńskim Siedmiogrodzie. Ponad 400 km, dwie granice, konieczność zmieniania
dróg – pokonanie tego odcinka w jeden
dzień wcale nie było oczywiste. Na szczęście udało się i do Klużu wjechaliśmy
już ok. 15:00, po drodze mając jeszcze czas na spacer po mieście i pizzę w
Oradei. (W późniejszych dniach, po totalnej klęsce na drodze wylotowej z Klużu,
kiedy przez pół dnia bezskutecznie próbowaliśmy złapać „stopa” do Sighişoary/Tirgu
Mureş,
stopniowo rezygnowaliśmy z tego środka transportu – trochę dla zaoszczędzenia czasu i sił, trochę
z lenistwa.) Jednak w drodze do Klużu mieliśmy szczęście nawet do samych
kierowców, którzy okazali się bardzo rozmowni.
Pierwszy z nich (pomijam
króciutką, ale niezwykle istotną, podwózkę z Koszyc do granicy), Norbert, był
handlowcem kursującym na trasie Koszyce – Budapeszt. Pochodził z węgierskiej
rodziny mieszkającej na Słowacji, ale określał siebie już po prostu jako Koszyczanina.
Specjalnie dla nas zboczył o kilka kilometrów ze swojej trasy, „żebyśmy
wiedzieli, że chłopaki z Koszyc są O.K.”. Drugi podwiózł nas z węgierskiego
Debrecena do Oradei, już w Rumunii. Gdy rozmawialiśmy o Węgrach mieszkających w
Siedmogrodzie i nieśmiało zapytałem go o jego narodowość, odpowiedział z
nieskrywaną dumą „I am Romanian”. Pomimo tego, że nigdy nie uczył się
angielskiego, potrafił całkiem sprawnie porozumieć się w tym języku, a lekka
bariera językowa nie stanowiła przeszkody dla jego chęci „oprowadzania” nas po
rodzinnej Oradei. Właściwie to po jej przedmieściach (bo tyle zdążył nam
pokazać), które w jego opowieści nie prezentowały sobą nic dobrego: „za komuny” zakłady produkcyjne –
teraz tylko magazyny i sklepy samochodowe. Ostatni kierowca – młody biznesman z
Tirgu Mureş,
Węgier, podkreślający swoje niemieckie korzenie – był typem gaduły. Opowiedział
nam niemało o gospodarce Rumunii, o najciekawszych miejscach w Siedmiogrodzie, o
relacjach węgiersko-rumuńskich, no i o Romach – negatywnym tle każdej z
wysłuchanych narracji…
Botond i Timi
W Klużu nocowaliśmy u poznanego
przez couchsurfing Botonda – młodego nauczyciela
angielskiego w węgierskim liceum w Klużu – i jego dziewczyny Timi – lektorki
niemieckiego na lokalnym uniwersytecie. Pierwszy wieczór, jeszcze „na
plecakach”, spędziliśmy w towarzystwie ich klużskich (węgiersko-rumuńskich)
znajomych w klimatycznym, choć trochę wylansowanym, lokalu L’Atelier, w którym,
pomimo owego wylansowania, piwo stało za 4 leje, czyli – zgodnie z
najłatwiejszym dla Polaków przelicznikiem – 4 złote. Tego wieczoru rozmawiałem
z Botondem głównie o systemie edukacji w Rumunii, a właściwie o jego
bolączkach. W pewnym momencie problemy lokalnego szkolnictwa okazały się tak
bardzo podobne do polskich, że kontynuowanie tematu przestało mieć sens i
zaczęliśmy rozmawiać o wspinaczce – życiowej pasji Botonda.
Boti i Timi przyjęli nas niezwykle
gościnnie. Pomimo grzecznościowych protestów zaoferowali nam nocną taksówkę. A
już w ich domu – w parterowym, wolno stojącym mieszkanku, otoczonym drzewami
owocowymi i po węgiersku zaopatrzonym w spiżarkę ze słoikami z leczo i innymi
smakołykami – Botond z dumą rozłożył mapę miasta i zaczął opowiadać o jego
atrakcjach, kulturalnych i kulinarnych, i o czekających nas wycieczkach po
okolicy. Następnego dnia mieliśmy Kluż już tylko dla siebie.
Miasto wieloimienne
Kluż-Napoka, nieformalna stolica Siedmiogrodu,
jest niezwykle ciekawym miastem. Może nie jest tak malowniczo położony jak np.
Braszów
czy Sighişoara
(choć widok z dominującego nad miastem wzgórza też ma dużo uroku), jednak pod wieloma względami wydaje się nawet ciekawszy od swoich transylwańskich „współziomków”.
Jest tak głównie z uwagi na prężny uniwersytet i bujne życie kulturalne (to tutaj
w czerwcu odbywa się największy rumuński festiwal filmowy, z którego mogliśmy
obejrzeć niestety tylko plakaty jeszcze oblepiające całe miasto).
Miasto jest także największym
skupiskiem Węgrów w Rumunii. Kolozsvár – bo tak brzmi jego węgierska nazwa
– przez większość swojej historii wchodził w skład Węgier (w nim koronował się
król Maciej Korwin, o czym przypomina monumentalny pomnik stojący na rynku). Historyczną
obecność Węgrów widać już w samej architekturze starego miasta – utrzymanego w
stylu budapesztańskiej secesji i zdominowanego przez gotycką bryłę kościoła św.
Michała. Żeby dowiedzieć się więcej na temat dziejów miasta i regionu, który
śmiało można nazwać jednym z najciekawszych obszarów Europy, udaliśmy się do
Muzeum Historii Transylwanii. Niestety, prowizoryczna – z powodu trwającego od kilku
lat remontu placówki – wystawa prezentująca prehistoryczną motykę, renesansową
komodę i parę rycin trochę nas rozczarowała.
Następnego dnia mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć
ekspozycje w lokalnym centrum handlowym (czasami po prostu trzeba) i w Muzeum
Sztuki, które na szczęście posiadało więcej eksponatów niż placówka odwiedzona
poprzedniego dnia. Muzeum prezentowało przeglądową (z cyklu: od zarania do
współczesności) kolekcję rumuńskiego malarstwa – jakże podobnego do polskiego,
szczególnie w swoich XIX-wiecznych tematach i przemianach, w swojej wtórności
wobec zachodnich prądów (przy usilnym poszukiwaniu „stylu narodowego”), jak i w
przebłyskach geniuszu przejawiającego się w czymś zupełnie innym niż zdolność
do wytworzenia wpływowych nurtów w sztuce europejskiej. Moją uwagę zwróciło
parę obrazów Nicolae Grigorescu, który, jak się później dowiedziałem, w Rumunii
ma status malarza narodowego – jego nazwisko widnieje na banknocie
dziesięciolejowym i na niejednej rumuńskiej ulicy.
Dziedziniec Muzeum Historii Transylwanii, reconstructed |
N. Grigorescu, Tureccy więźniowie |
Popołudniu czekała nas atrakcja
zorganizowana przez naszych hostów: wycieczka do Rimetei – starej wsi
zamieszkałej niemal wyłącznie przez Węgrów (Botond i Timi żartowali, że jedynymi
Rumunami mieszkającymi w Rimetei są policjant i pop pracujący w nowiutkiej i,
według nich, niewiadomo-dla-kogo-ale-wiadomo-po-co postawionej cerkwi). W samej
wsi nie było szczególnych highlightów,
o których Lonely Planet mogłoby napisać must
see. Liczył się raczej ogólny klimat: pokryte wapnem domy z
charakterystycznymi zielonymi okiennicami, końskie zaprzęgi, stada krów i owiec
przechadzające się po asfaltowej drodze i wspaniałe góry rozciągające się
naokoło tego wszystkiego. Botond zapewniał, że ludzie żyją tu w niezmieniony
sposób od setek lat. Można było w to trochę zwątpić, gdy zajechaliśmy do
nowoczesnego – ale utrzymanego w charakterystycznym, lokalnym stylu – hotelu,
gdzie przy jednym ze stolików z rozległym widokiem na góry przysiedliśmy na piwo.
Kwestia rumuńsko-węgierska
W Rimetei niemało rozmawialiśmy o
tym, jak – na przykładzie Klużu – wygląda wspólne życie Węgrów i Rumunów w
granicach jednego państwa. Trzeba tu
zaznaczyć, że Kluż, podobnie jak cały Siedmiogród, znalazł się w granicach Rumunii dopiero w
1918 roku, w następstwie I WŚ. Od tego czasu Rumuni zrobili niemało, żeby
„oswoić” przestrzeń miasta. Zaczęto od zmiany nazwy, do której w 1974 roku, za
rządów Ceauşescu
– „socjalistycznego w treści, ale nacjonalistycznego (i to bardzo) w formie” –
dodano także łaciński toponim Napoca, co miało podkreślić wyimaginowane związki
Rumunów ze starożytnym Rzymem. Wybudowano reprezentatywną katedrę ortodoksyjną
– stanowiącą pewien architektoniczny kompromis i bardziej niż znane nam
świątynie prawosławne przypominającą amerykańskie ratusze, szczególnie z
oddali, gdy widać tylko otoczoną kolumnadą kopułę budowli (Coś to na pewno mówi
o samoświadomości Rumunów, którzy nie przypadkiem są jedynym narodem
prawosławnym posługującym się językiem romańskim zapisywanym „łacinką”). Centralny
punkt miasta nazwano Placem Unii – na uczczenie „zjednoczenia” Transylwanii z
resztą rumuńskiego terytorium. Z kolei na innym placu postawiono pomnik Michała
Walecznego – XVI-wiecznego hospodara wołoskiego, któremu na krótko udało się
zjednoczyć Wołoszczyznę, Siedmiogród i Moldowę – mający potwierdzać historyczną
prawomocność współczesnych granic Rumunii. W przeciągu stulecia niemal
dokładnie odwróciła się także proporcja Węgrów i Rumunów w mieście. Ci ostatni,
niegdyś zamieszkujący głównie okoliczne
wsie, dziś stanowią ok. 80% ludności miasta.
Plac Michała Walecznego |
Kolejne świadectwo dumy z romańskich korzeni |
Tyle historia. A jak wygląda współczesność?
Jak wyglądają codzienne relacje Węgrów i Rumunów uważanych często za
przedstawicieli odrębnych cywilizacji (vide
koncepcja Huntingtona)? Pytania o to same się narzucały, już od początku drogi
do Klużu – być może dlatego, że naszymi przewodnikami po transylwańskiej
rzeczywistości byli głównie „mniejszościowi” Węgrzy. I od samego początku nie
przynosiły one łatwych odpowiedzi. Już kierowca („I am Romanian”) wiozący nas
do Oradei opowiedział nam o swojej żonie, która, choć zna węgierski, to ostentacyjnie
w ogóle się nim nie posługuje. Kolejny, Węgier, choć mówił o mieszanych małżeństwach,
nie omieszkał także wspomnieć, że nie lubi południa Rumunii (niezamieszkałej
przez Węgrów Wołoszczyzny), które jest dla niego zbyt „bałkańskie”, i
Bukaresztu („Never seen the ugliest city”). Dla odmiany, już w L’Atelier,
pierwsza Rumunka, z którą mieliśmy okazję zamienić słowo, zaczęła gorąco
polecać nam wizytę w stolicy swojego kraju. Gdy zaśmiałem się i odpowiedziałem,
że przed chwilą usłyszeliśmy coś całkowicie odwrotnego, żachnęła się i od razu
zgadła, że naszym kierowcą musiał być „ktoś z Transylwanii”, a po chwili
przeszła do rozmowy (po rumuńsku) ze swoimi (węgierskimi) koleżankami. Już sam
wieczór w L’Atelier pokazał, że dwie dominujące w Transylwanii społeczności bynajmniej
nie żyją we wzajemnej izolacji. Być może dłuższy pobyt w mieście rzuciłby
trochę inne światło na całą sprawę.
Oczywiście najwięcej mogliśmy
dowiedzieć się od naszych hostów. Botond, twardy zwolennik autonomii
transylwańskich Węgrów, który uważa, że są oni obecnie na wielu polach
dyskryminowani („tak jak Rumuni, gdy oni byli w mniejszości”), opowiadał nam
także o swoich rumuńskich znajomych, chociażby z klubu wspinaczkowego, z
którymi co najwyżej żartuje na temat różnic w podejściu do niektórych spraw. Na
pytanie o to, czy wielu transylwańskich Węgrów chce, aby ich region znalazł się
z powrotem w granicach Węgier, wykrzyknął, że absolutnie nie.
Gdy słuchałem Botonda i później,
siedząc z Magdą przy piwie na cudownym Piaţa Muzeului i słysząc jak
węgierski miesza się z rumuńskim – splątane niczym kable na klużskich budynkach
i ulicach – przypomniało mi się Sarajewo. Tak musiałoby wyglądać dziś, gdyby
nie wojna. Kluż – anty-Sarajewo Europy Środkowej? Transylwania – anty-Bośnia?
Przynajmniej w ostatnim ćwierćwieczu udowodniły one, że sąsiedztwo tak
odmiennych narodów jak Węgrzy i Rumuni, pomimo licznych turbulencji, nie musi
prowadzić do katastrofy – nieuniknionej w oczach proroków „zderzenia
cywilizacji”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz