Jimmy
Łapanie okazji na Jadranskiej
Magistrali nie okazało się łatwym zadaniem. Liczyliśmy na turystów jadących do
Czarnogóry, tymczasem zdecydowana większość mijających nas aut była na
dubrownickich tablicach. A już dzień wcześniej właścicielka „naszego”
pensjonatu ostrzegała: „Ludzie stąd niechętnie zabierają autostopowiczów”. Po
około godzinie przerwałem na chwilę beznadziejne wystawanie na poboczu i
zaczęliśmy obmyślać, co robić: Łapać dalej i w razie niepowodzenia wrócić na
dworzec na ostatni autobus do Kotoru? Czy postawić wszystko na jedną kartę i dostać
się na południowy koniec miasta, gdzie złapanie samochodu jadącego do
Czarnogóry wydawało się bardziej prawdopodobne? Gdy tak dywagowaliśmy, nagle nastąpił
jeden z tych momentów w podróży, o których potem opowiada się przy piwie: parę
metrów od nas zatrzymał się samochód na francuskich numerach. Podbiegłem, w
aucie był tylko kierowca z rozłożoną mapą. Otworzył drzwi i zapytał, czy wiem,
jak dojechać do Szkodry. Tak, mam dobrą mapę, właśnie jedziemy w tamtym kierunku,
możemy się z tobą zabrać?
„Francuz” okazał się Albańczykiem
wracającym ze Strasburga, gdzie pracuje, do rodziny w kosowskim Prizrenie. Mówił
płynnie po francusku, my po angielsku, więc, rzecz jasna, porozumiewaliśmy się
łamanym niemieckim. Przedstawił się jako Jimmy, dorzucając: „Spitzname”. Ogólnie
był w porządku, częstował nas gumami do żucia i pomimo kilkunastogodzinnej
jazdy miał jeszcze ochotę na rozmowę. Trochę nam jednak zajęło przekonanie go,
że najkrótsza droga do Szkodry biegnie wzdłuż wybrzeża Czarnogóry. Nieufny
wobec map z Lonely Planet musiał się upewnić u …przydrożnego sprzedawcy miodu.
Potem miał obawy przed przekraczaniem granicy razem z nami. Myślał – wyraźnie
przeceniając podejrzliwość i chyba też możliwości czarnogórskich służb celnych
– że przy wyjeździe z Czarnogóry mogą się do niego przyczepić o to, że wjechał
z dwoma pasażerami, a wyjeżdża sam. Wątpliwości w jego umyśle tym razem rozwiała
celniczka. Wreszcie można było się wygodnie oprzeć i, gdy zmęczyła nas
komunikacja w niemczyźnie, cieszyć się wyprzedzaniem kolejnych aut przy dźwiękach
albańskiego folku. Wysadził nas na przedmieściach Herceg Novi, błędnie biorąc
parking dla autobusów za dworzec – nieważne. Najważniejsze, że znaleźliśmy się
nad Zatoką Kotorską.
Caffe Boheme
Nasza wizyta w Herceg Novi
ograniczyła się do zasłużonego cappuccino w kawiarni, niedaleko której wysadził
nas Jimmy i która od razu rzuciła się nam w oczy wielkim czerwonym szyldem „Caffe
Boheme”. W środku miejscowa „bohema” – kilku panów w średnim wieku – sączyła
już pewnie z trzecie poranne espresso. Pomiędzy stolikami władczo przechadzał
się spasiony rudy kot. W tle: wielki telebim wyświetlający film dokumentalny
Discovery History o II WŚ – tak na miły początek dnia. Po kawie, żeby nie marnować
czasu, szybko zrezygnowaliśmy z dalszego łapania stopa do Kotoru i udaliśmy się
prosto na lokalny dworzec autobusowy, skąd za 3 euro dojechaliśmy do celu.
Kotor
Do Czarnogóry przyjechaliśmy
przede wszystkim po to, żeby trochę odpocząć – złapać oddech po zwiedzaniu
serii dużych miast i przed wizytą w kolejnych. Czytać, wylegiwać się na leżaku,
pływać, pić drinki z palemką, ewentualnie jeździć na wielkim dmuchanym bananie
– taki był plan. Dlatego niezbyt się ucieszyłem,
gdy po wyjściu z autobusu, ujrzeliśmy korki na Jadranskiej Magistrali, zorganizowane
wycieczki gromadzące się przy głównej bramie starego miasta i ogromny prom,
który kopcił i burczał na całą okolicę swoimi non-stop włączonymi silnikami. Upał,
tłok i spalina – i dopiero gdzieś na drugim planie, jak nierzeczywista
fototapeta, góry i fortyfikacje Kotoru. Na szczęście to pierwsze wrażenie
szybko okazało się mylne.
Grube mury starego miasta
skutecznie chronią je przed słońcem i hałasem. Z kolei sama starówka, choć
mikroskopijna, jak gąbka wchłania odwiedzających ją przybyszów, tak, że
zupełnie nie odczuwa się tam tłoku. Na dodatek wieczorem większość turystów
znika wraz z ostatnim odpływającym promem – taki „efekt Mostaru”, jednak w
przeciwieństwie do stolicy Hercegowiny w Kotorze nie jest on równoznaczny z
wymarciem życia w centrum. Po zmroku brukowane uliczki i place zostają przejęte
przez odpoczywających po pracy kotorczyków, dzieci bawiące się w chowanego, no
i grube koty – stały element adriatyckiego krajobrazu. W czasie naszego pobytu
mieliśmy okazję zamieszkać w obrębie murów miejskich i do późna cieszyć tą
wieczorną sjestą. Hostel Old Town, w którym nocowaliśmy, choć pod względami
formalnymi najbardziej zbliżał się do ideału „typowego hostelu” (recepcja,
dobrze wyposażona kuchnia, pomocny staff posługujący się perfekcyjnym
angielskim itd.), był także najbardziej „klimatycznym” miejscem, w jakim zatrzymaliśmy
podczas podróży po Bałkanach.
Kot - obowiązkowe wyposażenie kuchni w kotorskim hostelu |
Główne wybrzeże Kotoru – z
mariną, dokiem dla dalekobieżnych statków i pędzącą wzdłuż brzegu magistralą –
przy którym wysiedliśmy z autobusu, również okazało się zaledwie wycinkiem
miasta. Wystarczy oddalić się kilkaset metrów w kierunku Perastu (który
odwiedziliśmy kolejnego dnia), by odkryć zupełnie inny Kotor: zabytkowe wille
dumnie zwane tutaj pałacami, spokojne rybackie przystanie, zacienione tawerny, i
ciągnące się kilometrami, górzyste wybrzeże Boki Kotorskiej, co i rusz
ukazujące się z innej perspektywy. Ciężko wyobrazić sobie coś przyjemniej
bezmyślnego i relaksującego.
Perast |
Starówka Kotoru, jak już
wspomniałem, jest malutka – można ją obejść w niecałe pół godziny. Jednak to
nie ona, tylko otaczające ją fortyfikacje stanowią najbardziej unikatową konstrukcję
w mieście. Nie są to zwykłe mury okalające centrum ciasnym pierścieniem, lecz
cały labirynt wijący się kilometrowym wężem po zboczach otaczających Kotor.
Przez lata „nieprzydatności”, zanim odkryto je na nowo jako atrakcja
turystyczna, fortyfikacje – ze swoimi basztami, bramami, kaplicami i
zbrojowniami stanowiące jakby miasto w mieście – zdążyły podupaść, w wielu
miejscach obracając się w niedostępne ruiny. Paradoksalnie dzięki temu – oraz
dzięki tabliczkom trochę przesadnie ostrzegającym przed grożącymi niebezpieczeństwami
– nie spotyka się tam, tak jak np. na dubrownickich murach, turystów
ustawiających się w kolejce do zrobienia zdjęcia czy rodzin z dziećmi, które
chodzą naburmuszone, bo murek za wysoki i nic nie widać. Przeciwnie, panuje
atmosfera luzu. Ludzie nie spieszą się, przysiadają na blankach – czasami na
dłużej, z książką lub piwem – rozmawiając lub zwyczajnie chłonąc panoramę
Kotoru i „czarnogórskiego fiordu”, jak w turystycznym żargonie nazywa się
zatokę. Stłumione echo pędzących po magistrali samochodów, widok zawijających
do portu luksusowych promów i pokruszonych murów, które gdzieniegdzie już
trudno odróżnić od skał i kamieni leżących tu przed ich wybudowaniem –
nastrajają melancholijnie. Ale też i dziwnie odprężają.
Bar
Po trzech dniach kotorskiej
relaksacji ruszyliśmy na południe Czarnogóry, do Baru. Miejscowość w
świadomości Czarnogórców funkcjonuje przede wszystkim jako węzeł komunikacyjny
(pociągi do Belgradu, promy do Włoch), duży port i centrum przemysłowe, baza
marynarki wojennej – i dopiero w drugim rzędzie jako nadmorski kurort. Rzeczywiście,
na miejscowej promenadzie – we wrześniu trochę opustoszałej – dominowali
tubylcy, ewentualnie goście z bratniej Serbii. Także my potraktowaliśmy Bar
trochę instrumentalnie, licząc na złapanie tam bezpośredniego autobusu do
Albanii.
Bar nie jest bynajmniej miejscem, o
którym nie warto wspomnieć dwóch słów. Tym bardziej, że istnieją …dwa Bary, a
ten, w którym się zatrzymaliśmy, jest właściwie Barem II – nowoczesnym i
przemysłowym. Bar I – Stari Bar – skrył się, jakby wstydliwie, w górach,
oddalony od swojego współczesnego spadkobiercy o ok. cztery kilometry, które
można pokonać miejskim autobusem lub, tak jak my, rowerem, jadąc przez gaj
oliwny. Położenie Starego Baru nie zdołało ochronić go przed niemal totalnym
zniszczeniem podczas wojny czarnogórsko-tureckiej w l. 70 XIX wieku.
Czarnogórska armia, ostrzeliwując przez siedem tygodni to kupiecko-rolnicze
miasteczko, nie tylko walczyła z Imperium Otomańskim o granice młodego państwa –
walczyła także przeciwko wspólnemu życiu Słowian, Turków i Albańczyków, które
przez lata toczyło się, mniej lub bardziej spokojnie, wewnątrz murów Baru;
przeciwko kulturowemu węzłowi, który, gdy nie dało się go ani rozwiązać ani
przejść nad nim do porządku dziennego, można było jedynie przeciąć. Wcale nie
dziwię się temu, że po wojnie nie odbudowano miasta i, jakby starając się
zapomnieć o wspólnej egzystencji i jej brutalnym przerwaniu, wybudowano nowy
Bar, Bar II – przestrzenny, nowoczesny i, przynajmniej z założenia, „czysty
etnicznie”.
Ocalały budynek łaźni tureckiej |
Mapa Stargeo Baru przed zniszczeniem |
Stari Bar – jedna z wielu niezagojonych przestrzeni traumy na
Bałkanach – dziś zyskuje drugie życie. Przemysł turystyczny, odpowiadając na coraz
większe zainteresowanie „dziką Czarnogórą”, stara się zrobić z niego
romantyczną ruinę – malownicze położenie miasta aż samo prosi się o taką
strategię promocyjną. Na jedynej ocalałej uliczce czarnogórscy i albańscy
handlarze i restauratorzy, znowu złączeni wspólnym interesem, starają się
przyciągnąć klientów fajkami wodnymi i ręcznie tkanymi dywanami – odgrywają
orient, niegdyś wygnany stąd przy pomocy ciężkiej artylerii. Uliczka prowadzi
do wejścia do ruin-muzeum. Wstęp: 1 euro.