środa, 3 października 2012

Belgrad


Przyjazd

Przed wyjazdem na Bałkany istniała pokusa ominięcia tego miasta: Bezpośredni pociąg z Budapesztu do Sarajewa. Promotor stwierdzający dosadnie podczas krótkich odwiedzin w jego domu: „Belgrad – nieciekawy”. Lonely Planet sugerująca okrążenie Serbii szerokim łukiem podczas podróży przez półwysep. A jednak coś nakazywało tam jechać, podpowiadało, że pominięcie stolicy Serbii podczas podróży przez byłą Jugosławię skazywałoby całe przedsięwzięcie na porażkę.

Tak więc wyruszyliśmy, z budapesztańskiego dworca Keleti – „bramy Bałkanów” straszącej zmurszałą secesją – wygodnym, bezprzedziałowym pociągiem zadającym kłam wszelkim stereotypom na temat Bałkanów. Za oknem przez dziewięć godzin nuda panońskiego stepu. Czasami tylko z krajobrazu wynurzały się małe węgierskie i wojwodińskie wioski i miasteczka – obrośnięte winną latoroślą i obwieszone papryką. Jakby wybujałą i przygniłą zmysłowością rekompensowały sobie tę płaskość otoczenia. Gdyby nie krótka przeprawa celna – granica węgiersko-serbska byłaby niemal nie do zauważenia.

Tego samego dnia czekało nas jeszcze: dojechanie do (także secesyjnego) dworca głównego w Belgradzie, na którym przywitali nas belgradczycy wysiadujący przy kawiarnianych stolikach wystawionych na peron 1; pomylenie drogi i nadzianie się na dwa dawne budynki rządowe eksponujące swe rany po bombach NATO;  dotarcie do hostelu po długiej i męczącej – wbrew zapowiedziom jednego z przechodniów – przeprawie przez centrum Belgradu.

Zgodnie stwierdziliśmy, że przed udaniem się na wieczorny spacer po mieście: „trzeba coś zjeść”. W drodze na stare miasto, po przejściu ulicy Skadarskiej – przyjemnej dla oka (szczególnie wieczorem), zachęcającej do wstąpienia w progi któregoś z piwnych lub restauracyjnych ogródków, ale raczej nie na naszą kieszeń – moją uwagę przykuł jeden lokal. „Słońce” – wyczytaliśmy w cyrylicy wykutej na blaszkę podczas jazdy pociągiem. W środku stoliki przykryte zielonymi i białymi obrusami, grupka mężczyzn palących papierosy, trochę młodzieży sączącej jelenia – lokalne piwo. Nie wahaliśmy się przez moment. Poprosiłem niezwykle przyjaznego kelnera o „coś serbskiego”. Przyniósł mi dwudaniowy posiłek złożony z rosołu i gęstej fasolki po bretońsku z kiełbaską. Miłosz w „Rodzinnej Europie” napisał, że po Węgrach narodem najbliższymi Polakom są  Serbowie – i przynajmniej w kwestii kuchni miał rację (następnego dnia dostałem pomidorową i pulpety). Gdy kelner zapytał, jak smakowało, powiedziałem, że bardzo (co nie mijało się z prawdą) i dorzuciłem, że jadamy prawie takie samo w Polsce. Dwóch chłopaków siedzących przy stoliku, słysząc tę rozmowę, która po angielsku musiała brzmieć dość żałośnie – spojrzało po sobie z uśmiechem, jakby myśląc „o Boże…”. Na ich miejscu, w Krakowie czy w Warszawie, zareagowałbym tak samo. W tym punkcie Miłosz też się sprawdza.






Miasto

Claudio Magris w „Dunaju” (jak widzicie, poczyniłem pewne teoretyczne przygotowania przed wyjazdem) przytacza zbieżne relacje dwóch polskich pisarzy, bodajże Leca i Kuśniwicza, z ich wizyty w Belgradzie. Obu z nich wydało się, iż, spoglądając z północnego brzegu Dunaju na miasto, patrzą na obcy cywilizacyjnie świat, iż dotykają jakieś granicy (cywilizacji zachodniej?). Może i dawniej dało się odnieść takie wrażenie, ale dziś – nic z tego. Przechadzając się reprezentatywnym pasażem Kneza Michailova ma się wrażenie, jakby było się na fragmencie wiedeńskiego Ringu – te same międzynarodowe marki, ten sam kapitalistyczny blichtr, jedynie secesyjne kamienice, niektóre naprawdę imponujące, bardziej zakurzone i obsypane, ale wieczorem i to nie rzuca się w oczy. Belgradzka katedra – choć prawosławna – wybudowana jest w stylu późnego, klasycyzującego baroku. W cukierniach (w jednej z nich schowaliśmy się przed porannym deszczem) można dostać zarówno baklawę, jak i Sachertorte. A wieczorem, niedaleko Skadarliji, wypić piwo w knajpie wystylizowanej na bar z lat 30., z portretem Ala Capone na ścianie. W Belgradzie czuć klimat dumnej europejskiej stolicy: rozległe place, klasycystyczne gmachy z okazałymi kolumnadami, szerokie arterie wypełnione samochodami, modernistyczne budynki, wysokie przęsła mostów. Tylko wszystko to jakby trochę przeleżałe, znoszone, wczorajsze.






Orientu poszliśmy szukać na Kalemegdan – twierdzę górującą nad starym miastem, niegdyś zarządzaną przez Turków. I znowu – nic z tego. Za dnia sama twierdza wydaje się dość …płaska i ospała (wrażenie potęgowała pochmurna pogoda), nie budzi grozy, nie oferuje też zbyt okazałej panoramy miasta. Swoją rozległością i siermiężnością przywodzi raczej na myśl mozół żołnierskiej egzystencji. W nocy natomiast – przypomina miejski park, do którego lgną młodzi belgradczycy z plastikowymi litrowymi butelkami jelenia, zwabieni widokiem na Sawę skrzącą się światłem wieżowców i podświetlonych mostów.

Belgrad – choć nie jest miastem ekstrawertycznym – zdaje się emanować jakąś podskórną energią, która objawia się właśnie w takich miejscach jak Kalemegdan wieczorem. Odczuliśmy ją także na wystawie, na którą natrafiliśmy w drodze na twierdzę, prezentującej współczesną serbską fotografię: zadymione knajpy, undergroundowe koncerty, ściany pokryte graffiti – cały podziemny świat, skryty pod szarymi elewacjami belgradzkich kamienic.  (Trochę z atmosfery tej wystawy można uszczknąć na świetnym fotoblogu: http://lakiubeogradu.tumblr.com/ ). Żeby do tego świata dotrzeć, przydałoby się albo przynajmniej na miesiąc zamieszkać w mieście, albo mieć porządnego przewodnika. Nam, pomimo podjętych na ostatnią chwilę prób znalezienia kogoś przez couch’a, takiego przewodnika zabrakło.





Ostatni wieczór przed wyjazdem do Sarajewa spędziliśmy w klimatycznej knajpie Znak zapytania (dokładnie: „?”) w pobliżu katedry, snując dywagacje nad kunsztem, a przy tym bezpretensjonalnym podejściem do klienta, prezentowanym przez belgradzkich kelnerów, którzy rzeczywiście zdają się podtrzymywać tradycję przywiązania do zawodu, w Polsce coraz częściej bywającego domeną dorabiających sezonowo studentów. I tak miło. Dopiero w czasie późniejszego pobytu w Czarnogórze recepcjonista z naszego hostelu, Uroš, belgradczyk z pochodzenia, zaczął roztaczać przed nami wizję życia toczącego się gdzieś w zakamarkach jego miasta. Trudno, będzie po co wracać.

Wyjazd

Do Sarajewa wyjeżdżaliśmy porannym pociągiem. Drogę na dworzec pokonaliśmy tym razem tramwajem. W tramwaju ludzie jadący do pracy, ospali tak samo jak my, paru meneli śpiących w najlepsze z głową opartą o szybę. W powietrzu dziwny smród – jakby zjełczałej cebuli(?) Z reklamy zamontowanej na jednej z poręczy uśmiechała się do mnie dziewczyna w hawajskim stroju zachęcająca do jakiegoś egzotycznego wojażu. Mijaliśmy obsypane, stare kamienice pokryte szyldami mało szykownych sklepów i butików. Poczułem się wtedy trochę jak w Szczecinie mojego dzieciństwa, jakbym właśnie wsiadł do tramwaju nr 6 na starym Golęcinie. Wojtek – Polak poznany dwa dni później w Sarajewie – miał podobne skojarzenia podczas swojej podróży po  b. Jugosławii: taka Polska sprzed kilku, kilkunastu lat. Ten sam mozół i wątpliwy blichtr rodzącego się kapitalizmu.

4 komentarze:

  1. Zazdroszcze pobytu w znaku zapytania. Ja tylko przechodzilem i nie bylo akurat czasu zajsc. W ogole znak jest w jednym z bardzo niewielu belgradzkich budynkow stylu... teraz zebym nie przekrecil... balkansko-bizantyjskiego? Przynajmniej tak mowil Milos (ktorego fotobloga wlasnie zalinkowales w poscie:D spalem u niego przez CS), ale teraz na necie nie moge znalezc zadnej informacji na szybkiego, a na architekturze sie w ogole niestety nie znam.

    Dotarliscie na Zemun? Dzielnica bedaca juz w Vojvodinie, a tym samym przez dlugi czas pod kontrola austriacko-wegierska, a nie ottomanska - zupelnie inne miejsce, choc to samo miasto :)

    PS czekam na posty o ukochanej Macedonii! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście "?" od razu przykuł uwagę architekturą. Dużo podobnych domów było w Ochrydzie. A link do bloga - naprawdę świetny - "podkradłem" Tobie :)

    W Zemunie nie byliśmy, chociaż bardzo chciałem wbić na coucha do mieszkającej tam pary . No widzisz, nasz pobyt w Belgradzie był trochę ...niedorobiony, chyba się rozkręcaliśmy.

    Niedługo kolejne posty (lekki zastój spowodowany innymi sprawunkami),a le na Macedonię trochę poczekasz, bo będzie na końcu ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam, ja byłam w Belgradzie tydzień, również na własną rękę i nie potrzebowałam ani przewodnika ani miesiąca czasu "żeby dotrzeć do tego świat". Belgrad jest pięknym miastem, a jego mieszkańcy to bardzo mili i serdeczni ludzie i każdy kto kocha Bałkany powinien go obowiązkowo odwiedzić. A poza tym nigdzie nie widziałam tak pięknego zachodu słońca jak z Kalemegdanu i nigdzie nie poczułam się tak dumnie jak na ulicy Kościuszki w Belgradzie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. zgodzę się, że do duszy Belgradu trzeba dotrzeć. jak ktoś był kilka dni i nie miał szczęścia natrafić na fajne miejsca to może wynieść wrażenie, że miasto jest smutne i nudne. to jednak tylko złudzenie. Belgrad jest cudowny! polecam wszystkim :)

    OdpowiedzUsuń