Przyjazd
Przed wyjazdem na Bałkany
istniała pokusa ominięcia tego miasta: Bezpośredni pociąg z Budapesztu do
Sarajewa. Promotor stwierdzający dosadnie podczas krótkich odwiedzin w jego
domu: „Belgrad – nieciekawy”. Lonely Planet sugerująca okrążenie Serbii
szerokim łukiem podczas podróży przez półwysep. A jednak coś nakazywało tam
jechać, podpowiadało, że pominięcie stolicy Serbii podczas podróży przez byłą
Jugosławię skazywałoby całe przedsięwzięcie na porażkę.
Tak więc wyruszyliśmy, z
budapesztańskiego dworca Keleti – „bramy Bałkanów” straszącej zmurszałą secesją
– wygodnym, bezprzedziałowym pociągiem zadającym kłam wszelkim stereotypom na
temat Bałkanów. Za oknem przez dziewięć godzin nuda panońskiego stepu. Czasami
tylko z krajobrazu wynurzały się małe węgierskie i wojwodińskie wioski i
miasteczka – obrośnięte winną latoroślą i obwieszone papryką. Jakby wybujałą i
przygniłą zmysłowością rekompensowały sobie tę płaskość otoczenia. Gdyby nie
krótka przeprawa celna – granica węgiersko-serbska byłaby niemal nie do
zauważenia.
Tego samego dnia czekało nas
jeszcze: dojechanie do (także secesyjnego) dworca głównego w Belgradzie, na
którym przywitali nas belgradczycy wysiadujący przy kawiarnianych stolikach
wystawionych na peron 1; pomylenie drogi i nadzianie się na dwa dawne budynki
rządowe eksponujące swe rany po bombach NATO;
dotarcie do hostelu po długiej i męczącej – wbrew zapowiedziom jednego z
przechodniów – przeprawie przez centrum Belgradu.
Zgodnie stwierdziliśmy, że przed
udaniem się na wieczorny spacer po mieście: „trzeba coś zjeść”. W drodze na
stare miasto, po przejściu ulicy
Skadarskiej – przyjemnej dla oka (szczególnie wieczorem), zachęcającej do
wstąpienia w progi któregoś z piwnych lub restauracyjnych ogródków, ale raczej
nie na naszą kieszeń – moją uwagę przykuł jeden lokal. „Słońce” – wyczytaliśmy w cyrylicy wykutej na blaszkę podczas jazdy
pociągiem. W środku stoliki przykryte zielonymi i białymi obrusami, grupka
mężczyzn palących papierosy, trochę młodzieży sączącej jelenia – lokalne piwo.
Nie wahaliśmy się przez moment. Poprosiłem niezwykle przyjaznego kelnera o „coś
serbskiego”. Przyniósł mi dwudaniowy posiłek złożony z rosołu i gęstej fasolki
po bretońsku z kiełbaską. Miłosz w „Rodzinnej Europie” napisał, że po Węgrach
narodem najbliższymi Polakom są Serbowie
– i przynajmniej w kwestii kuchni miał rację (następnego dnia dostałem
pomidorową i pulpety). Gdy kelner zapytał, jak smakowało, powiedziałem, że
bardzo (co nie mijało się z prawdą) i dorzuciłem, że jadamy prawie takie samo w
Polsce. Dwóch chłopaków siedzących przy stoliku, słysząc tę rozmowę, która po
angielsku musiała brzmieć dość żałośnie – spojrzało po sobie z uśmiechem, jakby
myśląc „o Boże…”. Na ich miejscu, w Krakowie czy w Warszawie, zareagowałbym tak
samo. W tym punkcie Miłosz też się sprawdza.
Miasto
Claudio Magris w „Dunaju” (jak
widzicie, poczyniłem pewne teoretyczne przygotowania przed wyjazdem) przytacza
zbieżne relacje dwóch polskich pisarzy, bodajże Leca i Kuśniwicza, z ich wizyty
w Belgradzie. Obu z nich wydało się, iż, spoglądając z północnego brzegu Dunaju
na miasto, patrzą na obcy cywilizacyjnie świat, iż dotykają jakieś granicy (cywilizacji
zachodniej?). Może i dawniej dało się odnieść takie wrażenie, ale dziś – nic z
tego. Przechadzając się reprezentatywnym pasażem Kneza Michailova ma się wrażenie, jakby było się na fragmencie wiedeńskiego
Ringu – te same międzynarodowe marki, ten sam kapitalistyczny blichtr, jedynie secesyjne
kamienice, niektóre naprawdę imponujące, bardziej zakurzone i obsypane, ale
wieczorem i to nie rzuca się w oczy. Belgradzka katedra – choć prawosławna –
wybudowana jest w stylu późnego, klasycyzującego baroku. W cukierniach (w
jednej z nich schowaliśmy się przed porannym deszczem) można dostać zarówno
baklawę, jak i Sachertorte. A wieczorem, niedaleko Skadarliji, wypić piwo w
knajpie wystylizowanej na bar z lat 30., z portretem Ala Capone na ścianie.
W Belgradzie czuć klimat dumnej europejskiej stolicy: rozległe place,
klasycystyczne gmachy z okazałymi kolumnadami, szerokie arterie wypełnione samochodami,
modernistyczne budynki, wysokie przęsła mostów. Tylko wszystko to jakby trochę
przeleżałe, znoszone, wczorajsze.
Orientu poszliśmy szukać na Kalemegdan – twierdzę górującą nad
starym miastem, niegdyś zarządzaną przez Turków. I znowu – nic z tego. Za dnia sama
twierdza wydaje się dość …płaska i ospała (wrażenie potęgowała pochmurna
pogoda), nie budzi grozy, nie oferuje też zbyt okazałej panoramy miasta. Swoją
rozległością i siermiężnością przywodzi raczej na myśl mozół żołnierskiej
egzystencji. W nocy natomiast – przypomina miejski park, do którego lgną młodzi
belgradczycy z plastikowymi litrowymi butelkami jelenia, zwabieni widokiem na
Sawę skrzącą się światłem wieżowców i podświetlonych mostów.
Belgrad – choć nie jest miastem
ekstrawertycznym – zdaje się emanować jakąś podskórną energią, która objawia
się właśnie w takich miejscach jak Kalemegdan wieczorem. Odczuliśmy ją także na
wystawie, na którą natrafiliśmy w drodze na twierdzę, prezentującej współczesną
serbską fotografię: zadymione knajpy, undergroundowe koncerty, ściany pokryte
graffiti – cały podziemny świat, skryty pod szarymi elewacjami belgradzkich
kamienic. (Trochę z atmosfery tej
wystawy można uszczknąć na świetnym fotoblogu: http://lakiubeogradu.tumblr.com/ ).
Żeby do tego świata dotrzeć, przydałoby się albo przynajmniej na miesiąc
zamieszkać w mieście, albo mieć porządnego przewodnika. Nam, pomimo podjętych
na ostatnią chwilę prób znalezienia kogoś przez couch’a, takiego przewodnika
zabrakło.
Ostatni wieczór przed wyjazdem do
Sarajewa spędziliśmy w klimatycznej knajpie Znak zapytania (dokładnie: „?”)
w pobliżu katedry, snując dywagacje nad kunsztem, a przy tym bezpretensjonalnym
podejściem do klienta, prezentowanym przez belgradzkich kelnerów, którzy
rzeczywiście zdają się podtrzymywać tradycję przywiązania do zawodu, w Polsce
coraz częściej bywającego domeną dorabiających sezonowo studentów. I tak miło. Dopiero
w czasie późniejszego pobytu w Czarnogórze recepcjonista z naszego hostelu, Uroš,
belgradczyk z pochodzenia, zaczął roztaczać przed nami wizję życia toczącego
się gdzieś w zakamarkach jego miasta. Trudno, będzie po co wracać.
Wyjazd
Do Sarajewa wyjeżdżaliśmy
porannym pociągiem. Drogę na dworzec pokonaliśmy tym razem tramwajem. W tramwaju
ludzie jadący do pracy, ospali tak samo jak my, paru meneli śpiących w
najlepsze z głową opartą o szybę. W powietrzu dziwny smród – jakby zjełczałej
cebuli(?) Z reklamy zamontowanej na jednej z poręczy uśmiechała się do mnie
dziewczyna w hawajskim stroju zachęcająca do jakiegoś egzotycznego wojażu.
Mijaliśmy obsypane, stare kamienice pokryte szyldami mało szykownych sklepów i
butików. Poczułem się wtedy trochę jak w Szczecinie mojego dzieciństwa, jakbym
właśnie wsiadł do tramwaju nr 6 na starym Golęcinie. Wojtek – Polak poznany dwa
dni później w Sarajewie – miał podobne skojarzenia podczas swojej podróży po b. Jugosławii: taka Polska sprzed kilku, kilkunastu lat. Ten sam mozół i wątpliwy blichtr rodzącego się kapitalizmu.
Zazdroszcze pobytu w znaku zapytania. Ja tylko przechodzilem i nie bylo akurat czasu zajsc. W ogole znak jest w jednym z bardzo niewielu belgradzkich budynkow stylu... teraz zebym nie przekrecil... balkansko-bizantyjskiego? Przynajmniej tak mowil Milos (ktorego fotobloga wlasnie zalinkowales w poscie:D spalem u niego przez CS), ale teraz na necie nie moge znalezc zadnej informacji na szybkiego, a na architekturze sie w ogole niestety nie znam.
OdpowiedzUsuńDotarliscie na Zemun? Dzielnica bedaca juz w Vojvodinie, a tym samym przez dlugi czas pod kontrola austriacko-wegierska, a nie ottomanska - zupelnie inne miejsce, choc to samo miasto :)
PS czekam na posty o ukochanej Macedonii! :D
Rzeczywiście "?" od razu przykuł uwagę architekturą. Dużo podobnych domów było w Ochrydzie. A link do bloga - naprawdę świetny - "podkradłem" Tobie :)
OdpowiedzUsuńW Zemunie nie byliśmy, chociaż bardzo chciałem wbić na coucha do mieszkającej tam pary . No widzisz, nasz pobyt w Belgradzie był trochę ...niedorobiony, chyba się rozkręcaliśmy.
Niedługo kolejne posty (lekki zastój spowodowany innymi sprawunkami),a le na Macedonię trochę poczekasz, bo będzie na końcu ;)
Witam, ja byłam w Belgradzie tydzień, również na własną rękę i nie potrzebowałam ani przewodnika ani miesiąca czasu "żeby dotrzeć do tego świat". Belgrad jest pięknym miastem, a jego mieszkańcy to bardzo mili i serdeczni ludzie i każdy kto kocha Bałkany powinien go obowiązkowo odwiedzić. A poza tym nigdzie nie widziałam tak pięknego zachodu słońca jak z Kalemegdanu i nigdzie nie poczułam się tak dumnie jak na ulicy Kościuszki w Belgradzie. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńzgodzę się, że do duszy Belgradu trzeba dotrzeć. jak ktoś był kilka dni i nie miał szczęścia natrafić na fajne miejsca to może wynieść wrażenie, że miasto jest smutne i nudne. to jednak tylko złudzenie. Belgrad jest cudowny! polecam wszystkim :)
OdpowiedzUsuń