Dubrownik – historyczna Raguza,
zgodnie z legendą spadkobierca starożytnego Epidaurum – władczo rozsiadł się na
południowym brzegu Adriatyku. Potężna twierdza, która przez stulecia chroniła
swojej niezależności przed Turkami, napierającymi ze wschodu, i Wenecją dążącą
do dominacji na całym wybrzeżu dalmatyńskim. Strategiczny port, którego
przedsiębiorczy kupcy potrafili czerpać zyski
z handlu morskiego i lądowego, ubijając interesy zarówno z papieżem, jak
i sułtanem. Ośrodek sztuk i nauk skwapliwie korzystający z talentów przybyszów
– Włochów, Greków, Żydów, Turków – szukających schronienia lub zarobku wewnątrz
jego grubych murów. Dom zapobiegliwych mieszczan, którzy otworzyli tu jedną z
najstarszych aptek w Europie, a obcokrajowcom zawijającym do ich portu
nakazywali przejść kilkutygodniową kwarantannę w lazarecie. Wreszcie: stolica
sprawnie zorganizowanej republiki, która uległa dopiero armii Napoleona – pewna
swojej wartości, ale i świadoma zagrożeń płynących z zewnątrz i od wewnątrz. (Dla
przykładu: na okoliczność buntu dowódcy Lovrijenacu, fortu leżącego poza obrębem
murów miejskich, jego ściany od strony miasta miały zaledwie metr grubości –
taż żeby łatwo można było je ostrzelać.)
Tyle historia. Wydaje się, że
wiele z tych cech, z tej przezornej dumy, pozostało w dubrowniczanach do dziś.
Od XIX w., gdy miasto znalazło się pod berłem Habsburgów, Dubrownik zaczął spisywać swe dzieje na nowo, przyjmując rolę
jednego z największych ośrodków turystycznych w basenie Morza Śródziemnego. Dziś
turyzm w mieście to nie tylko monumentalne hotele, w tym najstarszy Imperial
zarządzany obecnie przez Hiltona, ale także setki prywatnych pokoi i
apartamentów, które, jak się zdaje, dołączane są do każdego domku mieszkalnego
na dubrownickim wybrzeżu. Przez dekady mieszkańcy regionu nauczyli się bezkolizyjnie,
żeby nie powiedzieć obojętnie, żyć obok fal turystów napływających do ich
miasta z regularnością monsunu. No i, jak pewny siebie selfmademan, którego
kapitał niegdyś podbijał całą Europę Południowo-Wschodnią, nauczyli się korzystać
z owoców wieku dojrzałego – a raczej z milionów zostawianych w snobistycznych
restauracjach i sklepach przez obcokrajowców, którzy przyjeżdżają zobaczyć tę
„perłę Adriatyku”.
Co jeszcze można powiedzieć o
Dubrowniku, żeby nie powielać setek przewodników dostępnych Polakom masowo
nawiedzającym Chorwację? To, że jego stare miasto z perspektywy ulicy naprawdę
przypomina perłę, bialutką od marmuru i wapienia, wypolerowaną przez miliony
podeszw? Że dziś pełni ono funkcję wielkiego hotelu-restauracji, a jego
jedynymi stałymi mieszkańcami są chyba tylko grube leniwe kocury? Że ceny w mieście, nawet w peryferyjnym konzumie
(lokalny supermarket), są niebotyczne,
przynajmniej dla przybyszów z Krakowa, a Włosi oprócz renesansu i baroku przywieźli
tu także sztukę wypieku pizzy, po której zjedzeniu nie żałuje się wydanych 60 kun/os.? A może to, iż pod wpływem
śródziemnomorskiego powietrza i słońca całkowicie zapomina się tu o czymś takim
jak „czystki etniczne”, wojna (Ta, podczas spaceru po murach warownych starego
miasta, co najwyżej kojarzy się z jakimiś na poły baśniowymi bataliami,
wystrzałami armat, zrzucaniem kamieni na łodzie itp. – nie bez powodu Dubrownik
posłużył jako jako jeden z plenerów w drugim sezonie „Game of Thrones”)? A przecież, co
wydaje się absurdalne, na tę wpisaną na listę UNESCO „słowiańską Wenecję”
spadło niemało serbskich pocisków (co wywołało większe oburzenie opinii
międzynarodowej niż palenie wiosek w Bośni i Slawonii). Jeden z takich pocisków
trafił nawet w dom jednego z dubrownickich artystów parających się reprodukowaniem
wizerunków swojego miasta, niszcząc cały jego dobytek. Dziś malarz w swoisty
sposób rekompensuje sobie straty: klientów do jego galerii przyciąga wywieszone
przed wejściem zdjęcie, na którym on, stojąc przed płonącym domem, otulony w
koc, wygraża Serbom pięścią. A może zwyczajnie pokazuje im figę z makiem?
Można jeszcze dodać, że na czas
naszego pobytu zamieszkaliśmy w godnych polecenia, rodzinnych pokojach Corak w
cichej dzielnicy niedaleko portu, ale też dość blisko Jadranskiej (tzn.
Adriatyckiej) Magistrali, biegnącej wzdłuż niemal całego wybrzeża b. Jugosławii.
Gdy dowiedzieliśmy się, że autobus z Dubrownika do Kotoru w Czarnogórze (ok. 2
h drogi) kosztuje 17 euro, postanowiliśmy wykorzystać to strategiczne położenie
i podjąć próbę złapania stopa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz