piątek, 9 listopada 2012

Macedonia


Przeprawa

Niestety droga do Ochrydy w Macedonii znowu nie przebiegła tak jak tego oczekiwaliśmy. Autobus jechał całkowicie naokoło, przez nadmorskie Durrës, w którym …nikt nie wysiadł, ani nie wsiadł. Potem, przed samą granicą z Macedonią, czekał nas jeszcze około półgodzinny postój na kawę i myjnię, no bo jakże wjechać do wrogiego państwa zakurzonym – bo przecież nie brudnym – autobusem. Z kolei na samej granicy we znaki dali się macedońscy celnicy.

Przeprawa graniczna, która czekała nas na przejściu w pobliżu Struga, bez wątpienia świadczy o napiętej atmosferze, jaka dalej panuje między dwoma narodami. Macedoński celnik, mając gdzieś zasadę domniemania niewinności, agresywnie dopytywał się albańskich pasażerów o cel ich wyjazdu (Pytanie bezsensowne, biorąc pod uwagę fakt, że jedną trzecią mieszkańców FYROM-u stanowią Albańczycy). Kolejny mundurowy – „dobry glina” w tym duecie – przejrzał tylko zawartość podsufitek i wdał się w głośną, ale spokojną, dyskusję z Albanką w średnim wieku, która w wyraźnie pojednawczym tonie zapewniała go o pokojowym nastawieniu pasażerów. Żałowaliśmy tego, że z tej rozmowy mogliśmy wychwycić tylko pojedyncze słowa i zdania. Po około dwóch godzinach postoju, podczas którego celnicy szczególnie uwzięli się na trzech mężczyzn (jednego z nich w końcu nie przepuszczono), wreszcie ruszyliśmy. Czas i przebieg kontroli każą zapytać o przestrzeganie praw Albańczyków - stanowiących zdecydowaną większość w przygranicznych miejscowościach takich jak Struga czy Tetovo - w Macedonii, która to na mocy postanowień ochrydzkich, kończących ostatnią odsłonę wojny w b. Jugosławii,  zobowiązała się ich przestrzegać.

Ochryda

W Macedonii odwiedziliśmy dwa być może najważniejsze dla młodej republiki miasta – jej stolicę duchową – Ochrydę, i polityczną – Skopje. Miejsca diametralnie od siebie różne.

Leżąca nad jeziorem o tej samej nazwie Ochryda – niegdyś centrum intelektualne Bałkanów, kolebka najstarszego uniwersytetu na półwyspie i miejsce działalności św. Klemensa – obecnie jest najpopularniejszym ośrodkiem turystycznych w pozbawionej dostępu do morza Macedonii. Dlatego też przed przyjazdem spodziewałem się w niej tłumów. W drugiej połowie września miasto okazało się jednak spokojne, a panująca w nim atmosfera niesamowicie relaksująca. Zdecydowanie więcej niż z plastikowego i drogiego kurortu było w nim z niespiesznej, trochę podupadłej, ale przynajmniej bezpretensjonalnej prowincji. Ogromne, otoczone górami i co chwila zmieniające swą barwę jezioro, zapach sosnowego lasu, pokręcone uliczki starego miasta schodzące w kierunku „macedońskiego morza” – zupełnie nie dziwię się temu, że miasto przyciągało niegdyś setki zakonników i artystów, którzy pozostawili po sobie dziesiątki cerkwi idealnie wkomponowujących się w krajobraz. Nam też nie chciało się stąd wyjeżdżać. Tym bardziej, że gościło nas niezwykle sympatyczne młode małżeństwo.















Dzisiejsza Ochryda stara się także – ale bez wielkiej pompy – odbudować swoje znaczenie jako jeden z najważniejszych ośrodków prawosławia. Renomę odzyskuje ochrydzka uczelnia, a przy klasztorach i cerkwiach, które w czasie okupacji tureckiej zostały zburzone (Plaošnik) lub zmienione na meczety (cerkiew św. Zofii) trwają intensywne prace archeologiczne i renowacyjne. Tablice informujące o szkodach odniesionych z rąk Turków zredagowane są tak, jakby ich hegemonia tutaj zakończyła się kilka lat, a nie stulecie temu. Pamięć i niepamięć spotyka się na Bałkanach w najmniej oczekiwanych momentach. Macedonia sprawia wrażenie państwa, które ma potrzebę pamiętać – nawet jeśli tę pamięć trzeba najpierw stworzyć. Wrażenie to jest szczególnie silne w stołecznym Skopje, które odwiedziliśmy kolejnego dnia.




Ochrydzka twierdza






Skopje

Do Skopje wyruszyliśmy późno – wszystko przez Ochrydę, która wyraźne nas zaczarowała. Na szczęście droga łącząca oba miasta jest świetna i relatywnie długi odcinek pokonuje się w trzy godziny.

Stolica Macedonii jest jedną z najmłodszych europejskich metropolii, jednak jej władze na każdym kroku starają się wymazać to „najmłodsze” i podkreślić to „europejskie”. Niestety przynosi to dość karykaturalny efekt. W centrum miasta powstaje ogromny kompleks architektoniczny, którego axis mundi wyznacza przekraczający wszelkie wyobrażenia o skali pomnik Aleksandra Wielkiego – nowego bohatera narodowego Macedończyków, którego obecność w mitologii nacjonalistycznej młodego państwa (zresztą tak samo jak jego nazwa) irytuje Greków. W architekturze całego kompleksu dominuje monumentalizm i neoklasycyzm. Czego tu można nie zobaczyć? Łuk triumfalny, „Brama Brandenburska” z jakiegoś taniego materiału, potężne gmachy otoczone kolumnadami – trochę z Paryża, trochę z Wiednia, trochę z Londynu (czerwone piętrowe autobusy!). Nad całością góruje ogromny krzyż postawiony na szczycie jednego z podmiejskich wzgórz – w nocy podświetlony jak bożonarodzeniowa choinka. Wszystko to, jak się wydaje, służy realizacji nacjonalistycznego projektu młodej republiki zasadzającego się na wyobrażeniach o własnej Odwieczności, Europejskości i Chrześcijańskości.









Łatwo śmiać się z tego projektu (czy wspomniałem, że pomnik Aleksandra podświetlany jest m.in. do akompaniamentu soundtracku z „Gwiezdnych wojen”?). Jednak nie można zaprzeczyć skuteczności jego społecznego oddziaływania, tak jak nie można zaprzeczyć ewidentnej frajdzie, jaką miała para młodych Macedończyków z zabawy w Laurę i Filona na tle sentymentalnej altany postawionej na głównym placu miasta. Być może za kilkadziesiąt lat neo-kicze Skopje staną się przeźroczyste i nierażące oka, tak jak stało się neo-kiczami Budapesztu czy Monachium? Meczety i madrasa – autentyczne zabytki miasta – zostaną zasłonięte przez bilbordy (co właściwie dokonuje się już teraz), a ludzie zaczną wierzyć, że poturecki Kamienny Most na rzece Wardar został wybudowany przez, dajmy na to, Ryszarda Lwie Serce podczas powrotu z wyprawy krzyżowej. Z kolei Stara Čaršija – także wybudowana w czasach Imperium Osmańskiego – która, jakby wbrew zamierzeniom władz, skupia życie nocne Skopje, będzie postrzegana jako zwykła dzielnica handlowo-rozrywkowa lub nawet zginie pod kołami buldożerów, robiąc miejsce pod jakiś neoklasycystyczny gmach lub centrum handlowe? Nadzieja na to, że się tak nie stanie, pozostaje w tych skopijczykach, którzy – tak jak trzej chłopacy spotkani przed wspomnianą „Bramą Brandenburską”, niepotrafiący wypowiedzieć się o niej inaczej niż w niecenzuralnych słowach – poczują zmęczenie tym, co się wyprawia z ich miastem.







Czarszija



(Więcej o współczesnym Skopju i Macedonii zobacz na blogu Piotra Rozwałki)

Uczta

Na szczęście obok Macedonii, która stara się na każdym kroku potwierdzić swoje prawo do suwerenności i samostanowienia, istnieje także Macedonia, która zwyczajnie lubi pojeść i która produkuje jedne z najlepszych win na Bałkanach. Kulinarne walory doliny Wardaru docenił także Makłowicz, który nakręcił tam aż trzy odcinki swojego programu, w tym jeden w Ochrydzie i jeden w Skopje.

Po internacjonalistycznym kebabie w Tiranie, słysząc co nieco o bogactwie macedońskiej kuchni, w Ochrydzie postanowiliśmy spróbować czegoś szczególnego. Zachęcały do tego także ceny w Macedonii – niewygórowane nawet w jej turystycznej Mekce. Nasz gospodarz, Valentin, rozpisał nam krótką listę potraw, których warto spróbować. Skusiliśmy się na „zawijaniec pileski” w restauracji w muzułmańskiej części miasta. Było to coś w rodzaju rolady z mięsa drobiowego i sera. Niby nic szczególnego, ale za to jak przyrządzone i doprawione.





W skopijskim Domini

W Skopje także zapytałem recepcjonistę hostelu o miejsce, gdzie lubią stołować się sami skopijczycy. Wysłał nas do restauracji „Domini” – rzeczywiście niezwykle chętnie odwiedzanej przez macedońskie rodziny – położonej w mieszkalnej części miasta przy ulicy Republiki Kruszewskiej. Za jego rekomendacją zamówiliśmy coś w rodzaju podłużnej pizzy z mięsem drobiowym (nie pamiętam nazwy) oraz tavče gravče, zawiesiste danie z fasoli. Potrawy były smaczne, ale w tym połączeniu zdecydowanie za ciężkie. Na szczęście towarzyszył nam gruby kot, który chętnie pomógł Magdzie dojeść kawałki kurczaka, i butelka czerwonego wina „T’ga za Jug” („Tęsknota za Południem”) – nazwa wzięta z poematu macedońskiego wieszcza, Konstantina Miładinowa, który napisał go, a jakże, podczas pobytu w mroźnej Moskwie, pasowała także do naszej kolacji. Następnego dnia czekał nas już tylko autobus do Salonik, odprawa na lotnisku i droga powrotna do Polski z przesiadką w już jesiennym Budapeszcie.  

środa, 7 listopada 2012

Albania


Kraj, do którego ciężko wjechać i z którego ciężko wyjechać

Do Albanii najłatwiej dostać się przez z granicę z Kosowem. Prisztinę i Tiranę, dwie albańskie stolice, łączy autostrada wybudowana po ogłoszeniu niepodległości przez zbuntowaną prowincję Serbii. Sprawa staje się bardziej problematyczna, jeśli chce się przekroczyć górzystą granicę Albanii z Czarnogórą lub z Macedonią.

Droga z Baru do Tirany zajęła nam pół dnia. Liczyłem na to, że zgodnie z zapowiedziami Lonely Planet uda nam się już w Barze złapać bezpośredni bus do Szkodry. Jednak musieliśmy jechać z przesiadką w przygranicznym miasteczku Ulcinj, zamieszkałym w większości przez Albańczyków, a dawniej, jak głosi krótka notka w przewodniku, stanowiącym bazę piratów napadających na statki płynące do Wenecji i Dubrownika (cool). Pokonanie tego niedługiego odcinka (60 km) zajęło nam prawie cztery godziny. W Szkodrze poszło lepiej. Na placu, przy którym wysiedliśmy, stał już kierowca mini-busa oferujący przejazdy do Tirany za  5 euro. Lekko ponad dwie godziny później byliśmy w stolicy Albanii.



Wjeżdżając do Tirany, mija się ciągnące kilometrami przedmieścia zdominowane przez kawiarnie, warsztaty i myjnie samochodowe (alb. lavazh – to chyba najczęściej pojawiające się na szyldach w Albanii słowo, a troska Albańczyków o schludność ich pojazdów, także tych najbardziej zdezelowanych, graniczy z manią czystości. Nawet na górskich serpentynach można natknąć się na myjnie zachęcające do skorzystania z usług wątpliwie ekonomiczną „reklamą” – ustawionymi na sztorc wężami ze spryskiwaczy, z których non-stop leje się woda).

Kierowca mini-busa wysadził nas w pośrodku tych „przedmieść” – jak przynajmniej na początku się zdawało – przy zatłoczonej ulicy, która potem okazała się leżeć w bezpośrednim sąsiedztwie centrum, w pobliżu bulwaru Zogu I. Po prostu zatrzymał auto na środku jezdni i bez komentarza zaczął wyciągać torby z bagażnika. Jadący z nami Japończycy i Francuzka wyglądali na skonfudowanych, zresztą pewnie niemniej niż my. Gdzie dworzec, perony, kasy, automaty z kawą, albo przynajmniej jakiś duży plac, przystanek z mapą i rozkładem jazdy?

Głównego dworca autobusowego, jak się okazało, Tirana nie posiada w ogóle. Zamiast niego jest tam kilka, często zupełnie nieoznakowanych i porozrzucanych po całym mieście punktów odjazdów autobusów. Można to wytłumaczyć całkiem racjonalnie – miasto jest tak zakorkowane, że dojazd do dworca położonego w jego centrum zabierałby niewspółmiernie dużo czasu. Nie ma także jednego przewoźnika – ruch obsługiwany jest przez kilka niezależnych agencji. Odkrycie tej „prawdy” wymagało od nas niekrótkiego spaceru po mieście i kilku rozmów z tubylcami, zawsze gotowymi do pomocy.




Bashkimi Guesthouse albo o meandrach komunikacji międzynarodowej

Niemało czasu zajęło nam także znalezienie miejsca, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój. Na początku mapka widniejąca na stronie internetowej hostelu okazała się błędna. Potem,  gdy w końcu dotarliśmy do właściwej ulicy, znów po serii pogawędek z tirańczykami, przeszkodą stała się numeracja domów – całkowicie pomieszana, 89 po 6 itp.  Zmęczeni jazdą i chodzeniem z plecakami po mieście, skapitulowaliśmy i postanowiliśmy zaczerpnąć wskazówek u google w mijanej kafejce internetowej. Google nie pomogło, ale pomógł właściciel kafejki: „Wiem, gdzie to jest. Koło tej a tej kawiarni skręćcie na podwórko. Hostel prowadzi znajomy mojego wujka”.

Zbliżając się do rzeczonej kawiarni, zobaczyliśmy – a raczej najpierw usłyszeliśmy – starszego pana jadącego w naszym kierunku na pyrkoczącym motorku uginającym się pod jego tuszą. „Poljaci?!” czy coś w tym stylu – krzyczał na całą ulicę. Pan Bashkimi, jak go zaczęliśmy nazywać od nazwy jego „guesthouse’u”, zabrał nas do swojego mieszkania w starej kamienicy – pospiesznym krokiem, żebyśmy za długo nie przyglądali się pożółkłym, obsypanym ścianom budynku. Przedstawił nam panią Bashkimi i zaprowadził do naszego pokoju. Wszystko przebiegłoby zgodnie z najwyższymi standardami, gdyby podczas otwierania pokoju klamka nie została mu w dłoni. „No problem, no problem” – zaczął łagodzić sytuację pan Bashkimi, który nie potrafił powiedzieć dłuższego zdania po angielsku, ale i tak mówił bez przerwy, mieszając słowa angielskie, włoskie, niemieckie, rosyjskie i serbskie. Za chwilę przybiegła żona ze śrubokrętem i właściciel, pocąc się i stękając, rozpoczął naprawę drzwi.

Bashkimi Guesthouse. Był – pod względem „sanitarnym” – zdecydowanie najgorszym i wcale nie najtańszym miejscem, w jakim przyszło nam nocować. Łazienka wyglądała, jak gdyby nie widziała szczotki i ścierki od kilku miesięcy. Pokój był ciemny. Łóżka skrzypiały jak cholera. Nie mieliśmy nawet własnego klucza, nie wspominając już o tej mylącej mapce na stronie i zepsutej klamce. Byłem wkurzony na to, że właściciel wziął od nas niemałe – biorąc pod uwagę ceny w Albanii – pieniądze, oferując w zamian taki „crap”, taką fuszerkę na odczepnego. Odniosłem wrażenie, że cała jego gadka-szmatka miała służyć zamydleniu nam oczu, a ciągłe powtarzanie „no problem” przede wszystkim jego własnemu samozadowoleniu. Swoją złość wylałem w …komentarzu pod profilem „guesthouse’u” na portalu hostelworld.com.

Dopiero po powrocie do domu, przeglądając moją zapchaną – głównie przez spam – pocztę, natknąłem się na niezatytułowany mail. Nadawca Ermal L. okazał się panem Bashkimi. Mail był wysłany w przeddzień naszego przyjazdu do Tirany i nie mogłem go wtedy przeczytać. Właściciel „guesthouse’u” – a raczej jego angielskojęzyczny krewny lub znajomy – pisał w liście, jak dotrzeć do hostelu, oferował także taksówkę w razie kłopotów… Zrobiło mi się głupio. Wyobraziłem sobie pana Ermala „Bashkimiego” L., który, pochylony nad ramieniem swojego anglojęzycznego krewnego lub znajomego, podekscytowany każe sobie tłumaczyć komentarz gościa z Polski wystawiony pod profilem swojej firmy. Wraz z kolejnymi zdaniami wynurzeń na temat zimnej wody pod prysznicem, pisanych z wyżyn przybysza z Europy, ekscytację na jego twarzy zastępuje smutek, rozczarowanie, złość (?). Jak durne jest to ocenianie miejsc według  kryteriów „atmosfery”, „czystości”, „bezpieczeństwa” etc., zacząłem myśleć. Jak w ogóle ustalić jakieś twarde kryteria skoro ludzie na ziemi żyją w tak nieporównywalnych warunkach? Odpisałem panu Ermalowi, napisałem także do administratorów HW z prośbą o skasowanie komentarza. HW odpisał, aprobująco. Pan Ermal – nie. Uniesiony dumą czy po prostu niewiele przejmujący się całą sprawą i dalej przemierzający ulice Tirany na swoim pyrkoczącym motorku?

Dla zainteresowanych: „bashkimi” po albańsku znaczy „unia”.

„Nema problema”

Z tego, co napisałem do tej pory, może się wydawać, że Tirana to miejsce niekończących się problemów, z którego zieje chaos. Rzeczywiście, u przybysza z północnej Europy starcie z tirańskim ruchem ulicznym czy widok gęstych sieci kabli wiszących bezładnie nad ulicami może wywołać takie wrażenie. Jednak już po kilku godzinach ten pozorny chaos zaczyna jawić się jako po prostu trochę inny porządek, a ciało samo przyzwyczaja się do odruchowego zatrzymywania się przed przejściami dla pieszych nawet przy zielonym świetle. Także problemy organizacyjne, które mogą nastręczyć się turyście przyzwyczajonemu do innych standardów, łagodzi ogólna bezproblemowość Albańczyków i ich bezinteresowna chęć niesienia pomocy. Jest to, zdaje się, ogólna cecha mieszkańców Bałkanów, która w Tiranie skupia się jak w soczewce. Gdy pytasz kogoś o coś na ulicy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wkrótce zgromadzi się wokół ciebie grupka debatujących nad twoim problemem tubylców. Często ludzie sami oferują pomoc, widząc osobę z plecakiem lub mapą. Czasami do rady lub wskazówki dorzucana jest jakaś oferta marketingowa, ale nawet jeśli tak, to przemycana w taki sposób, że słuchającego nie napada poczucie zażenowania towarzyszące wysłuchiwaniu nowomowy „specjalistów ds. sprzedaży” po kursach komunikacji interpersonalnej spotykanych coraz częściej w Polsce. Ogólnie rzecz ujmując, w takich krajach jak Albania odczuwa się, że przepisy i zasady są dla człowieka, a nie na odwrót. Chcesz zwrócić bilet, wysiąść z autobusu na środku jezdni, wymienić bilon w kantorze? – „No problem”. To antybiurokratyczne nastawienie mieszkańców Bałkanów, choć ma dużo uroku (szczególnie, gdy udaje się dzięki niemu szybko załatwić jakąś sprawę), to musi mieć także swoją ciemną twarz. W „Kulturze kłamstwa” Ugrešić pisała o zgubnych skutkach mentalności „nema problema” – wszystko załatwiającego zdania wywożonego przez turystów w formie „językowej pamiątki”. Nie zapominajmy też, że kraje zachodnich Bałkanów to jedne z najbardziej skorumpowanych państw w Europie.



Zbyt krótki pobyt

Sama Tirana? Co można powiedzieć o jakimś mieście po zaledwie kilku spędzonych w nim godzinach (nie licząc snu i „załatwiania spraw”)? Czy nie należałoby zrezygnować ze wszelkich ocen, tak jak czynią to dziennikarze sportowi w stosunku do piłkarzy, którzy weszli na boisko na parę ostatnich minut meczu? W tym przypadku – jednak nie. Tirana już w trakcie jednego wieczornego spaceru po jej ulicach obala kilka obiegowych opinii na temat Albanii, która – o ile w ogóle – funkcjonuje w wyobraźni Polaków jako na wpół plemienny, zacofany kraj na jakimś zadupiu, w którym ludzie poruszają się na osłach.

Czego by nie powiedzieć o gospodarce Albanii – kulejącej w porównaniu z pierwszym lepszym europejskim państwem – nie można odmówić Albańczykom dumy narodowej przejawiającej się chociażby w reprezentatywnej architekturze ich stolicy, szczególnie Placu Skanderbega. Nie można powiedzieć także, że Albania to kraj powszechnej biedy. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, w odniesieniu do Tirany trafniej mówić o mieście kontrastów (niewątpliwie świadczących o mocno rozwarstwionym społeczeństwie), w którym wille i nowoczesne centra handlowe sąsiadują z ruderami, a wiekowe, rozpadające się samochody parkują obok najdroższych audi i mercedesów.





Inny, często powtarzany w kontekście tego małego państwa szlagwort, przewijający się w publicystyce czy nawet w literaturze naukowej, brzmi: „Albania – jedyny muzułmański kraj w Europie”. Ten swego rodzaju stereotyp był na szeroką skalę wykorzystywany w trakcie konfliktu kosowskiego także przez serbską propagandę starającą się przedstawić Albańczyków jako fanatycznych islamistów. Jeszcze dziś można w internecie znaleźć filmiki przedstawiające akty niszczenia prawosławnych cerkwi przez kosowskich Albańczyków jako przejaw islamskiego terroryzmu, niepytające o to, co za nimi stało: czy rzeczywiście pobudki religijne czy raczej etniczne, dla których serbski nacjonalizm oraz serbska cerkiew autokefaliczna to dwa nierozerwalne zjawiska. Tożsamość etniczna Albańczyków – wbrew tego rodzaju retoryce – nie zasadza się na jakiejkolwiek tożsamości religijnej, w tym muzułmańskiej. Duży odsetek mieszkańców Shqiperii stanowią chrześcijanie, szczególnie katolicy, a dwaj z nich – Skanderbeg, Athleta Christi walczący w XV w., z Turkami, i Matka Teresa, z pochodzenia Albanka – są ikonami albańskiego pop-nacjonalizmu. Z kolei na głównym placu miasta naprzeciwko pięknego meczetu Ethem Beja powstaje monumentalna katedra katolicka. Należy też dodać, że przez lata komunistycznej dyktatury Hodży (który z ateizacji państwa uczynił jeden z głównych punktów swojego „programu politycznego”, najwyraźniej świadomy siły podziałów religijnych wewnątrz  społeczeństwa), mentalność Albańczyków uległa daleko posuniętej laicyzacji. Wieczorami większość – teoretycznie muzułmańskich – tirańczyków spędza czas przy zakazanym przez Koran piwie i muzyce pop, a na ulicach i w knajpach, co nie jest normą na ogólnie dość patriarchalnych Bałkanach, spotyka się dużo modnie ubranych kobiet. W ogóle Albańczycy – przynajmniej ci z większych miast, wśród których męskich przedstawicieli Stasiuk nie bez racji dopatrywał się „sznytu włoskiego alfonsa” – mają w sobie coś z wiecznych imprezowiczów: Z jednej strony rozpadające się domy i prowizoryczne zakłady pracy  pokryte szwedzką blachą, z drugiej modne ubrania, lansiarskie lokale, wywoskowane auta z zachodu i żel na włosach.



Ten splot laickości z dziedzictwem czterech religii, który reprezentuje ten mały kraj, intryguje. Wspomniałem o czterech religiach, gdyż do sunnickiego islamu, katolicyzmu i prawosławia należy dołączyć bektasztyzm – mistyczny odłam islamu zabarwiony wpływami chrześcijańskimi, sam w sobie będący ciekawym tworem kulturowego pogranicza. Jeśli dodać do tego splotu gospodarczo-cywilizacyjne rozdarcie Albanii, między UE a roponośnymi krajami Zatoki Perskiej, otrzymamy niezły miszmasz, który musi pobudzać do dyskusji, pewnie i często prowokując spory wśród albańskich intelektualistów (na ten temat zobacz ciekawy albański nr "Czasu Kultury"). I który doprasza się dłuższego pobytu w „kraju orłów” – zdecydowanie dłuższego niż jeden dzień.