poniedziałek, 22 października 2012

Czarnogóra


Jimmy

Łapanie okazji na Jadranskiej Magistrali nie okazało się łatwym zadaniem. Liczyliśmy na turystów jadących do Czarnogóry, tymczasem zdecydowana większość mijających nas aut była na dubrownickich tablicach. A już dzień wcześniej właścicielka „naszego” pensjonatu ostrzegała: „Ludzie stąd niechętnie zabierają autostopowiczów”. Po około godzinie przerwałem na chwilę beznadziejne wystawanie na poboczu i zaczęliśmy obmyślać, co robić: Łapać dalej i w razie niepowodzenia wrócić na dworzec na ostatni autobus do Kotoru? Czy postawić wszystko na jedną kartę i dostać się na południowy koniec miasta, gdzie złapanie samochodu jadącego do Czarnogóry wydawało się bardziej prawdopodobne? Gdy tak dywagowaliśmy, nagle nastąpił jeden z tych momentów w podróży, o których potem opowiada się przy piwie: parę metrów od nas zatrzymał się samochód na francuskich numerach. Podbiegłem, w aucie był tylko kierowca z rozłożoną mapą. Otworzył drzwi i zapytał, czy wiem, jak dojechać do Szkodry. Tak, mam dobrą mapę, właśnie jedziemy w tamtym kierunku, możemy się z tobą zabrać?

„Francuz” okazał się Albańczykiem wracającym ze Strasburga, gdzie pracuje, do rodziny w kosowskim Prizrenie. Mówił płynnie po francusku, my po angielsku, więc, rzecz jasna, porozumiewaliśmy się łamanym niemieckim. Przedstawił się jako Jimmy, dorzucając: „Spitzname”. Ogólnie był w porządku, częstował nas gumami do żucia i pomimo kilkunastogodzinnej jazdy miał jeszcze ochotę na rozmowę. Trochę nam jednak zajęło przekonanie go, że najkrótsza droga do Szkodry biegnie wzdłuż wybrzeża Czarnogóry. Nieufny wobec map z Lonely Planet musiał się upewnić u …przydrożnego sprzedawcy miodu. Potem miał obawy przed przekraczaniem granicy razem z nami. Myślał – wyraźnie przeceniając podejrzliwość i chyba też możliwości czarnogórskich służb celnych – że przy wyjeździe z Czarnogóry mogą się do niego przyczepić o to, że wjechał z dwoma pasażerami, a wyjeżdża sam. Wątpliwości w jego umyśle tym razem rozwiała celniczka. Wreszcie można było się wygodnie oprzeć i, gdy zmęczyła nas komunikacja w niemczyźnie, cieszyć się wyprzedzaniem kolejnych aut przy dźwiękach albańskiego folku. Wysadził nas na przedmieściach Herceg Novi, błędnie biorąc parking dla autobusów za dworzec – nieważne. Najważniejsze, że znaleźliśmy się nad Zatoką Kotorską.

Caffe Boheme

Nasza wizyta w Herceg Novi ograniczyła się do zasłużonego cappuccino w kawiarni, niedaleko której wysadził nas Jimmy i która od razu rzuciła się nam w oczy wielkim czerwonym szyldem „Caffe Boheme”. W środku miejscowa „bohema” – kilku panów w średnim wieku – sączyła już pewnie z trzecie poranne espresso. Pomiędzy stolikami władczo przechadzał się spasiony rudy kot. W tle: wielki telebim wyświetlający film dokumentalny Discovery History o II WŚ – tak na miły początek dnia. Po kawie, żeby nie marnować czasu, szybko zrezygnowaliśmy z dalszego łapania stopa do Kotoru i udaliśmy się prosto na lokalny dworzec autobusowy, skąd za 3 euro dojechaliśmy do celu.



Kotor

Do Czarnogóry przyjechaliśmy przede wszystkim po to, żeby trochę odpocząć – złapać oddech po zwiedzaniu serii dużych miast i przed wizytą w kolejnych. Czytać, wylegiwać się na leżaku, pływać, pić drinki z palemką, ewentualnie jeździć na wielkim dmuchanym bananie – taki był plan. Dlatego niezbyt się ucieszyłem, gdy po wyjściu z autobusu, ujrzeliśmy korki na Jadranskiej Magistrali, zorganizowane wycieczki gromadzące się przy głównej bramie starego miasta i ogromny prom, który kopcił i burczał na całą okolicę swoimi non-stop włączonymi silnikami. Upał, tłok i spalina – i dopiero gdzieś na drugim planie, jak nierzeczywista fototapeta, góry i fortyfikacje Kotoru. Na szczęście to pierwsze wrażenie szybko okazało się mylne.

Grube mury starego miasta skutecznie chronią je przed słońcem i hałasem. Z kolei sama starówka, choć mikroskopijna, jak gąbka wchłania odwiedzających ją przybyszów, tak, że zupełnie nie odczuwa się tam tłoku. Na dodatek wieczorem większość turystów znika wraz z ostatnim odpływającym promem – taki „efekt Mostaru”, jednak w przeciwieństwie do stolicy Hercegowiny w Kotorze nie jest on równoznaczny z wymarciem życia w centrum. Po zmroku brukowane uliczki i place zostają przejęte przez odpoczywających po pracy kotorczyków, dzieci bawiące się w chowanego, no i grube koty – stały element adriatyckiego krajobrazu. W czasie naszego pobytu mieliśmy okazję zamieszkać w obrębie murów miejskich i do późna cieszyć tą wieczorną sjestą. Hostel Old Town, w którym nocowaliśmy, choć pod względami formalnymi najbardziej zbliżał się do ideału „typowego hostelu” (recepcja, dobrze wyposażona kuchnia, pomocny staff posługujący się perfekcyjnym angielskim itd.), był także najbardziej „klimatycznym” miejscem, w jakim zatrzymaliśmy podczas podróży po Bałkanach.







Kot - obowiązkowe wyposażenie kuchni w kotorskim hostelu

Główne wybrzeże Kotoru – z mariną, dokiem dla dalekobieżnych statków i pędzącą wzdłuż brzegu magistralą – przy którym wysiedliśmy z autobusu, również okazało się zaledwie wycinkiem miasta. Wystarczy oddalić się kilkaset metrów w kierunku Perastu (który odwiedziliśmy kolejnego dnia), by odkryć zupełnie inny Kotor: zabytkowe wille dumnie zwane tutaj pałacami, spokojne rybackie przystanie, zacienione tawerny, i ciągnące się kilometrami, górzyste wybrzeże Boki Kotorskiej, co i rusz ukazujące się z innej perspektywy. Ciężko wyobrazić sobie coś przyjemniej bezmyślnego i relaksującego.



Perast



Starówka Kotoru, jak już wspomniałem, jest malutka – można ją obejść w niecałe pół godziny. Jednak to nie ona, tylko otaczające ją fortyfikacje stanowią najbardziej unikatową konstrukcję w mieście. Nie są to zwykłe mury okalające centrum ciasnym pierścieniem, lecz cały labirynt wijący się kilometrowym wężem po zboczach otaczających Kotor. Przez lata „nieprzydatności”, zanim odkryto je na nowo jako atrakcja turystyczna, fortyfikacje – ze swoimi basztami, bramami, kaplicami i zbrojowniami stanowiące jakby miasto w mieście – zdążyły podupaść, w wielu miejscach obracając się w niedostępne ruiny. Paradoksalnie dzięki temu – oraz dzięki tabliczkom trochę przesadnie ostrzegającym przed grożącymi niebezpieczeństwami – nie spotyka się tam, tak jak np. na dubrownickich murach, turystów ustawiających się w kolejce do zrobienia zdjęcia czy rodzin z dziećmi, które chodzą naburmuszone, bo murek za wysoki i nic nie widać. Przeciwnie, panuje atmosfera luzu. Ludzie nie spieszą się, przysiadają na blankach – czasami na dłużej, z książką lub piwem – rozmawiając lub zwyczajnie chłonąc panoramę Kotoru i „czarnogórskiego fiordu”, jak w turystycznym żargonie nazywa się zatokę. Stłumione echo pędzących po magistrali samochodów, widok zawijających do portu luksusowych promów i pokruszonych murów, które gdzieniegdzie już trudno odróżnić od skał i kamieni leżących tu przed ich wybudowaniem – nastrajają melancholijnie. Ale też i dziwnie odprężają.











Bar

Po trzech dniach kotorskiej relaksacji ruszyliśmy na południe Czarnogóry, do Baru. Miejscowość w świadomości Czarnogórców funkcjonuje przede wszystkim jako węzeł komunikacyjny (pociągi do Belgradu, promy do Włoch), duży port i centrum przemysłowe, baza marynarki wojennej – i dopiero w drugim rzędzie jako nadmorski kurort. Rzeczywiście, na miejscowej promenadzie – we wrześniu trochę opustoszałej – dominowali tubylcy, ewentualnie goście z bratniej Serbii. Także my potraktowaliśmy Bar trochę instrumentalnie, licząc na złapanie tam bezpośredniego autobusu do Albanii.

Bar nie jest bynajmniej miejscem, o którym nie warto wspomnieć dwóch słów. Tym bardziej, że istnieją …dwa Bary, a ten, w którym się zatrzymaliśmy, jest właściwie Barem II – nowoczesnym i przemysłowym. Bar I – Stari Bar – skrył się, jakby wstydliwie, w górach, oddalony od swojego współczesnego spadkobiercy o ok. cztery kilometry, które można pokonać miejskim autobusem lub, tak jak my, rowerem, jadąc przez gaj oliwny. Położenie Starego Baru nie zdołało ochronić go przed niemal totalnym zniszczeniem podczas wojny czarnogórsko-tureckiej w l. 70 XIX wieku. Czarnogórska armia, ostrzeliwując przez siedem tygodni to kupiecko-rolnicze miasteczko, nie tylko walczyła z Imperium Otomańskim o granice młodego państwa – walczyła także przeciwko wspólnemu życiu Słowian, Turków i Albańczyków, które przez lata toczyło się, mniej lub bardziej spokojnie, wewnątrz murów Baru; przeciwko kulturowemu węzłowi, który, gdy nie dało się go ani rozwiązać ani przejść nad nim do porządku dziennego, można było jedynie przeciąć. Wcale nie dziwię się temu, że po wojnie nie odbudowano miasta i, jakby starając się zapomnieć o wspólnej egzystencji i jej brutalnym przerwaniu, wybudowano nowy Bar, Bar II – przestrzenny, nowoczesny i, przynajmniej z założenia, „czysty etnicznie”. 



Ocalały budynek łaźni tureckiej

Mapa Stargeo Baru przed zniszczeniem

Stari Bar – jedna z wielu niezagojonych przestrzeni traumy na Bałkanach – dziś zyskuje drugie życie. Przemysł turystyczny, odpowiadając na coraz większe zainteresowanie „dziką Czarnogórą”, stara się zrobić z niego romantyczną ruinę – malownicze położenie miasta aż samo prosi się o taką strategię promocyjną. Na jedynej ocalałej uliczce czarnogórscy i albańscy handlarze i restauratorzy, znowu złączeni wspólnym interesem, starają się przyciągnąć klientów fajkami wodnymi i ręcznie tkanymi dywanami – odgrywają orient, niegdyś wygnany stąd przy pomocy ciężkiej artylerii. Uliczka prowadzi do wejścia do ruin-muzeum. Wstęp: 1 euro.







Dubrownik


Dubrownik – historyczna Raguza, zgodnie z legendą spadkobierca starożytnego Epidaurum – władczo rozsiadł się na południowym brzegu Adriatyku. Potężna twierdza, która przez stulecia chroniła swojej niezależności przed Turkami, napierającymi ze wschodu, i Wenecją dążącą do dominacji na całym wybrzeżu dalmatyńskim. Strategiczny port, którego przedsiębiorczy kupcy potrafili czerpać zyski  z handlu morskiego i lądowego, ubijając interesy zarówno z papieżem, jak i sułtanem. Ośrodek sztuk i nauk skwapliwie korzystający z talentów przybyszów – Włochów, Greków, Żydów, Turków – szukających schronienia lub zarobku wewnątrz jego grubych murów. Dom zapobiegliwych mieszczan, którzy otworzyli tu jedną z najstarszych aptek w Europie, a obcokrajowcom zawijającym do ich portu nakazywali przejść kilkutygodniową kwarantannę w lazarecie. Wreszcie: stolica sprawnie zorganizowanej republiki, która uległa dopiero armii Napoleona – pewna swojej wartości, ale i świadoma zagrożeń płynących z zewnątrz i od wewnątrz. (Dla przykładu: na okoliczność buntu dowódcy Lovrijenacu, fortu leżącego poza obrębem murów miejskich, jego ściany od strony miasta miały zaledwie metr grubości – taż żeby łatwo można było je ostrzelać.)











Tyle historia. Wydaje się, że wiele z tych cech, z tej przezornej dumy, pozostało w dubrowniczanach do dziś. Od XIX w., gdy miasto znalazło się pod berłem Habsburgów, Dubrownik zaczął  spisywać swe dzieje na nowo, przyjmując rolę jednego z największych ośrodków turystycznych w basenie Morza Śródziemnego. Dziś turyzm w mieście to nie tylko monumentalne hotele, w tym najstarszy Imperial zarządzany obecnie przez Hiltona, ale także setki prywatnych pokoi i apartamentów, które, jak się zdaje, dołączane są do każdego domku mieszkalnego na dubrownickim wybrzeżu. Przez dekady mieszkańcy regionu nauczyli się bezkolizyjnie, żeby nie powiedzieć obojętnie, żyć obok fal turystów napływających do ich miasta z regularnością monsunu. No i, jak pewny siebie selfmademan, którego kapitał niegdyś podbijał całą Europę Południowo-Wschodnią, nauczyli się korzystać z owoców wieku dojrzałego – a raczej z milionów zostawianych w snobistycznych restauracjach i sklepach przez obcokrajowców, którzy przyjeżdżają zobaczyć tę „perłę Adriatyku”.








Co jeszcze można powiedzieć o Dubrowniku, żeby nie powielać setek przewodników dostępnych Polakom masowo nawiedzającym Chorwację? To, że jego stare miasto z perspektywy ulicy naprawdę przypomina perłę, bialutką od marmuru i wapienia, wypolerowaną przez miliony podeszw? Że dziś pełni ono funkcję wielkiego hotelu-restauracji, a jego jedynymi stałymi mieszkańcami są chyba tylko grube leniwe kocury?  Że ceny w mieście, nawet w peryferyjnym konzumie (lokalny supermarket), są  niebotyczne, przynajmniej dla przybyszów z Krakowa, a Włosi oprócz renesansu i baroku przywieźli tu także sztukę wypieku pizzy, po której zjedzeniu nie żałuje się wydanych  60 kun/os.? A może to, iż pod wpływem śródziemnomorskiego powietrza i słońca całkowicie zapomina się tu o czymś takim jak „czystki etniczne”, wojna (Ta, podczas spaceru po murach warownych starego miasta, co najwyżej kojarzy się z jakimiś na poły baśniowymi bataliami, wystrzałami armat, zrzucaniem kamieni na łodzie itp. – nie bez powodu Dubrownik posłużył jako jako jeden z plenerów w drugim sezonie „Game of Thrones”)? A przecież, co wydaje się absurdalne, na tę wpisaną na listę UNESCO „słowiańską Wenecję” spadło niemało serbskich pocisków (co wywołało większe oburzenie opinii międzynarodowej niż palenie wiosek w Bośni i Slawonii). Jeden z takich pocisków trafił nawet w dom jednego z dubrownickich artystów parających się reprodukowaniem wizerunków swojego miasta, niszcząc cały jego dobytek. Dziś malarz w swoisty sposób rekompensuje sobie straty: klientów do jego galerii przyciąga wywieszone przed wejściem zdjęcie, na którym on, stojąc przed płonącym domem, otulony w koc, wygraża Serbom pięścią. A może zwyczajnie pokazuje im figę z makiem?









Można jeszcze dodać, że na czas naszego pobytu zamieszkaliśmy w godnych polecenia, rodzinnych pokojach Corak w cichej dzielnicy niedaleko portu, ale też dość blisko Jadranskiej (tzn. Adriatyckiej) Magistrali, biegnącej wzdłuż niemal całego wybrzeża b. Jugosławii. Gdy dowiedzieliśmy się, że autobus z Dubrownika do Kotoru w Czarnogórze (ok. 2 h drogi) kosztuje 17 euro, postanowiliśmy wykorzystać to strategiczne położenie i podjąć próbę złapania stopa.

środa, 10 października 2012

Mostar


Most

Główną atrakcją turystyczną stolicy Hercegowiny, Mostaru, jest Stary Most – zgrabny łuk przewieszony w XVI wieku nad szmaragdowymi wodami Neretwy. To jemu miasto zawdzięcza swój historyczny byt jako ważny węzeł komunikacyjny oraz samą nazwę: Mostar, czyli żołnierz, który strzeże mostu. Dzięki niemu figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Wreszcie: głównie dla niego codziennie przyjeżdżają do Mostaru dziesiątki autobusów wypchanych turystami.

I codziennie, dziesiątki razy powtarza się ten sam rytuał: autobus, który najprawdopodobniej przyjechał tu z Dalmacji, zatrzymuje się przy ulicy Tity. Następnie turyści prowadzeni przez lokalnego przewodnika udają się w okolice mostu, gdzie wysłuchują opowieści o jego historii – i przede wszystkim o jego zburzeniu w 1993 r. i późniejszej odbudowie przy zastosowaniu technik z czasów imperium osmańskiego. Krótki czas wolny przeznacza się na obiad na którymś z tarasów z widokiem na most; na sfotografowanie się na wyślizganych schodach mostu; na zakup pamiątki przedstawiającej most. Most realistycznie, most impresjonistycznie, most kubistycznie, a dla tych o cieńszych portfelach: most na kubku, most na zapalniczce – lokalni artyści i rzemieślnicy, zakrawając o fetyszyzm, robią wszystko, aby odpowiedzieć na koniunkturę. Po zakupach jeszcze tylko ekspresowe zwiedzanie domu tureckiego, zatłoczonego i śmierdzącego skarpetkami z całego świata. Wreszcie, droga powrotna nad Adriatyk.







Dwa lata temu, właśnie udział w takim – trwającym góra trzy godziny – rytuale oraz wrażenie niedosytu w jednych kwestiach i  przesytu w innych, które po nim pozostało, skłoniły nas, żeby wrócić do Mostaru. Żeby zobaczyć coś poza mostem; żeby także zwyczajnie dłużej nacieszyć się piękną doliną Neretwy.

Po godzinach

Most jest skarbem miasta. Trudno o miejscowość, która byłaby bardziej skupiona na jednym ze swoich mostów. Fakt, że główne przęsło budowli nie jest oryginalne tutaj nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. Tragiczny los zabytku otoczył go nieobecnym wcześniej nimbem, nadał mu rys mesjanistycznej, chciałoby się powiedzieć, ofiary. Most bowiem na moment przestał istnieć, ale jakby istniał dalej – już nie jako układ kamieni, ale jako idea, jako duch – by na nowo się zmaterializować.

Można jednak odnieść wrażenie, że, pomimo nieprzerwanej obecności w godle miasta, most przestał służyć – jako droga, jako miejsce wymiany – samym mostarczykom, którzy po wojnie według klucza etniczno-religijnego pozamykali się w swoich dzielnicach. Stał się produktem, eksponatem, który najpierw z pompą się prezentuje – a potem chowa. Wieczorem restauracje i knajpy na starówce – wcześniej zapełnione do ostatniego stolika – cichną i pustoszeją. Zapanowuje atmosfera zamkniętego muzeum. W tym czasie życie mieszkańców przenosi się do kawiarni z dala od mostu, który dla tych żyjących z turyzmu bardziej niż ze „spotkaniem” czy „dialogiem” musi kojarzyć się z codzienną harówką.

Międzynarodowa sława mostu, choć musi przynosić niewątpliwe zyski budżetowi miasta, nie służy relacjom na linii przybysz-tubylec. Te zostają sprowadzone do pośpiesznej i byle jakiej wymiany, w której biorą udział: z jednej strony turyści wyglądający, jakby ich jedynym celem było zrobienie świetnych zdjęć z wakacji – z drugiej, lokalni przewodnicy bez zaangażowania, po raz n-ty opowiadający historię o wojnie, którą przecież sami przeżyli. Klienci restauracji co i tusz zerkający na zegarek, żeby nie przegapić godziny zbiórki przed autokarem – i gburowaci kelnerzy. Gdy któryś z przybyszów zboczy ze szlaku wyznaczonego przez stoiska z pamiątkami, poczuje się trochę, jakby wszedł zza kulisy przedstawienia. Ludzie przy kawiarnianych stolikach rozmawiają tu, palą, sączą kawę bez pośpiechu. Spoglądają na niego – raz z ciekawością i wyczekiwaniem (No i co takiego chciałeś zobaczyć?), raz z wrogością (Lepiej wracaj do swoich. Nie widzisz, że tu odpoczywamy od takich jak ty.)




Życie w ruinach

Jest jeszcze coś, co może sprawiać, że mieszkańcy nie przepadają za intruzami nie trzymającymi się turystycznej marszruty. Coś, co może wzbudzać ich zrozumiały wstyd.

Miasto, w poprzek którego w czasie wojny przebiegała linia frontu, zostało niemal całkowicie zburzone przez chorwacką artylerię. Dziś, prawie dwadzieścia lat po wojnie, choć reprezentatywne uliczki starówki zostały odremontowane, znaczna część centrum i obrzeżnych dzielnic pozostaje w gruzach. Całe pokolenie mostarczyków nauczyło się żyć w otoczeniu ruin: przechodzić obojętnie obok wyburzonych domów, wymijać siatki oddzielające chodnik od grożących zawaleniem ruder, odpoczywać w lokalach, na których ścianach dalej widnieją ślady po kulach.







Mostar w przeciwieństwie do Sarajewa z trudem podnosi się ze zniszczeń wojennych. Prawa, którymi rządzi się zapewne bogatsza stolica, nie sprawdzają się na prowincji. Na ulicach można dostrzec świadectwa gospodarczej niesamodzielności miasta: autobusy miejskie ufundowane przez Japonię, park odnowiony przez Hiszpanię, kładka nad małym dopływem Neretwy, Kriva Ćuprija – pocieszna replika Starego Mostu – odbudowana przy wsparciu Księstwa Luksemburg. Choć większość zabytkowych meczetów i kościołów doczekała się renowacji, dalej niszczeją gmachy dawnego domu kultury, XIX-wiecznego gimnazjum, szkoły muzycznej, głównego banku – w przeciwieństwie do mostu będące kiedyś prawdziwymi, a nie symbolicznymi, miejscami spotkań i wymiany kulturowej.

Kriva Ćuprija





Miasto, jak wspomniała nam dzień wcześniej Magda, jest nadal silnie podzielone. I czuć to na ulicach. Chorwaci w jednym z meczetów w katolickiej części miasta otworzyli kawiarnię, a na wzgórzu, z którego, o ironio, ich baterie niegdyś ostrzeliwały otomańską starówkę, postawili ogromny krzyż. Muzułmańscy Bośniacy, których mostarska społeczność – sądząc chociażby po strojach – wydaje się bardziej konserwatywna niż ta ze stolicy, mają swoje meczety, okazałą madrasę – szkołę islamiczną – a nawet konsulat Arabii Saudyjskiej. Z kolei garstka Serbów wyświechtaną, secesyjną placówkę belgradzkiego rządu i cerkiew, przy której trwają prace renowacyjne. Brakuje wspólnych przestrzeni. A może jest to świadoma strategia mostarczyków, ich sposób na uniknięcie konfliktów: żyć razem, osobno? 




Madrasa




Wojna jest tu jednak cały czas obecna. Mieszkańcy, którzy nie mogą pozbyć się jej piętna, starają się przekuć ją w marketingową monetę. Opowieść o zniszczeniu dodaje dramaturgii narracji o kunszcie i dziejach mostu. Kwitnie handel wojennymi pamiątkami – na skalę nieporównywalną chociażby z sarajewską Baščaršiją. Główna księgarnia miasta znajdująca się zaraz przy wejściu na Stary Most bardziej niż sklep z książkami przypomina miejsce pamięci. W jej centralnym punkcie stoi duży ekran, na którym w kółko emitowany jest krótki film zmontowany do nieznośnej muzyki w tonacji moll, przedstawiający zburzenie i odbudowę mostu. Na półkach dominują książki, albumy i filmy o wojnie. Wszystko po niesamowicie zawyżonych cenach. Na drugiej stronie rzeki ogromne czarno-białe zdjęcie zburzonego Mostaru zaprasza do odwiedzin muzeum wojny. Wyraźnie brakuje czegoś, co przerwałoby ciągłe snucie opowieści o zagładzie, coraz bardziej automatyczne, nieprzekonujące, męczące dla samych opowiadających. Brakuje kontrapunktu, projektu, planu współpracy. Przecież piękny przełom Neretwy – dawniej przykład idealnego zespolenia architektury z krajobrazem naturalnym – aż sam się o nie prosi. …A może zwyczajnie brakuje kasy?




niedziela, 7 października 2012

Sarajewo

Podróż z podtekstem

Pociąg Belgrad-Sarajewo. Podróż na tej trasie jest podróżą z podtekstem. Podróży przez państwa, które jeszcze kilkanaście lat temu pogrążone były w wojnie, musi towarzyszyć ten temat. Nawet jak się tego nie chce – temat sam się pojawia. Przecież wojnę pamiętają tu całkiem młodzi ludzie. O wojnie przypominają zniszczone budynki, wojenne pamiątki, czasami sprzedawane w postaci turystycznych suwenirów, np. ozdobione przez sarajewskich grawerów łuski pocisków, które niegdyś spadały na ich domy; czasami wystawiane na pokaz jak relikwie, np. nocne zdjęcie bombardowanego Belgradu, oprawione w ramkę i wywieszone przed jedną knajp na Skadarskiej albo plakat w naszym hostelu przedstawiający mapę Sarajewa z zaznaczonymi olimpijskimi obiektami (miasto było gospodarzem olimpiady zimowej w 1984 r.) oraz pozycjami, na których Serbowie rozmieścili swoje działa. Z wojną kojarzą się już same nazwy miejscowości (w mojej podstawówce, gdy chciało się powiedzieć, że ktoś ma niemodne trampki, mówiło się, że ma „trampki z Sarajewa” itp. – takie głupie zło dzieci).

W pociągu jadzie z nami starsze sympatyczne małżeństwo i młody chłopak prawie cały czas wpatrzony w okno. Jaka jest ich narodowość? Na granicy przyglądam się paszportom: staruszkowie mają chorwackie, chłopak bośniacki. Ale dalej niewiadomo: są Serbami, Bośniakami, Chorwatami? Po co byli w Belgradzie? Odwiedzić rodzinę, przyjaciół jeszcze z czasów Jugosławii, kiedy mieszane małżeństwa były na porządku dziennym? Wreszcie: co robili w czasie wojny?... Te pytania po prostu same pojawiają się nad głową, kiedy pociąg wlecze się niemiłosiernie, przez Wojwodinę i wschodnią Slawonię – droga strasznie naokoło. Na granicy serbsko-chorwackiej obsługuje nas celnik z bransoletką złożoną z małych medalików z wizerunkami prawosławnych ikon. Zero wymiany wrogich spojrzeń, zero wzajemnej gburowatości. Wszyscy są dla siebie mili. Gdy – już w Bośni, ale jeszcze w jej serbskiej części – wchodzą i wychodzą kolejni pasażerowie (Serbowie czy Bośniacy?), wszyscy witają się i żegnają wesoło, czasami dorzucając nawet jakieś życzenia, pomagają sobie z bagażem. (Rozmawialiśmy o tym następnego dnia w Kinie Bosna, dziwiąc się temu. Z drugiej strony: co mają robić? Przecież nie będą się wyzywać. Istnieją jakieś granice.) Starsza pani z przedziału z afirmacją wpatruje się w piękną dolinę rzeki Bosny, w pokryte lasem wzgórza, w drewniane domy. Czy myśli coś sobie, gdy mijamy którąś z serbskich, świeżo wybudowanych, strzelistych cerkwi – wbitych w ziemię jak totem? Półuśmiech na jej twarzy podpowiada, że chyba – nie. Wojna domowa, wojna sąsiedzka wydaje się jakąś niesamowicie odległą zmorą.




Źródło: http://modestine2.blogspot.com

Zachód

Zaraz po wyjściu z socrealistycznego dworca przywitał nas symbol nowoczesnego Sarajewa – elegancki drapacz chmur Avaz Twist Tower, najwyższy wieżowiec na Bałkanach. Znak, że miasto chce zapomnieć o swojej traumatycznej przeszłości, że chce zmyć z siebie piętno ofiary. W ogóle cała zachodnia część miasta, Marindvor, w której zamieszkaliśmy na czas naszego pobytu, zdaje się przyświecać temu celowi. Wybudowane z betonu i szkła biurowce, centra handlowe czy budynki administracji BiH mają przywoływać przedwojenny, metropolitarny rozmach Sarajewa – gospodarza olimpiady, a nie oblężonej przez trzy lata prowincjonalnej stolicy, na próżno czekającej pomocy z zewnątrz. Wojnę zamknięto tutaj w murach Muzeum Historycznego mieszczącego się w zaskakująco zaniedbanym budynku. Odwiedziliśmy w nim wystawę poświęconą dziejom Bośni – w połowie złożoną z kalendarium oblężenia. Towarzyszyła jej ekspozycja wojennego fotoreportażu. Niesamowite było to, jak blisko ludzkiego cierpienia potrafili podejść reporterzy, w jak wysublimowane, żeby nie powiedzieć: wyestetyzowane, ramy potrafili objąć traumę. Nie bez powodu mówi się o tej wojnie, że była najbardziej medialną w historii – skoro udało się zrobić takie zdjęcia. Niemal równocześnie poczuliśmy przesyt. Dość. Tym bardziej, że miasto na zewnątrz – a właściwie już po drugiej stronie ulicy, na gwarnym dziedzińcu ufundowanej przez Amerykanów high school – zdawało się przeć w zupełnie inną stronę.

(W czasie pisania tego tekstu inna znajdująca się na Marindvorze placówka, Muzeum Narodowe, wstrzymała swoją działalność – „z powodu braku środków”. Aspiracje młodego państwa niestety nie pokrywają się z możliwościami jego nadal kulejącej gospodarki.)

Na powitalnej kawie w jednym z marindvorskich centrów handlowych z właścicielką naszego "domowego" hostelu, Jasminą



Ferhadija

Habsbursko-otomańskie stare miasto Sarajewa jest cudowne. Leży w wąskiej dolinie niepozornej rzeki Miljacki. Jego granice wyznaczają szerokie arterie, po których tramwaje okrążają je, biegnąc przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, jak po wielkiej, wydłużonej pętli. Idąc z zachodu, kieruje się do centrum jedną z tych arterii – aleją Marszałka Tity. (Swoją drogą ciekawe jest pozostanie przy tym patronie, dawniej symbolizującym jedność południowych Słowian.) W zachodniej części starówki z jej głównym pasażem, Ferhadiją, oraz nad brzegiem Miljacki dominuje reprezentatywna architektura zostawiona tu przez Austriaków, którzy krótko władali Bośnią na przełomie XIX i XX wieku. Jeśli ktoś, odwiedzając Sarajewo, spodziewa się zastać pogrążone w powojennym marazmie miasto-ruinę, resztkę złudzeń straci w tej części stolicy – Ferhadija, całkowicie odnowiona, tętni życiem.


Kiermasz książek nad Miljacką




Przybysz z zewnątrz oprócz post-habsburskich gmachów i kamienic, dziś zagospodarowanych przez instytucje publiczne, światowe banki i sklepy, znajdzie tu jeszcze – na obszarze zaledwie kilkuset metrów kwadratowych (nie przesadzam) – katedrę łacińską i prawosławną, główny meczet oraz synagogę. W okolicach Ferhadiji swoje miejsca symboliczne – nie mniej mówiące o tożsamości i kulturze miasta – posiadają także bardziej laiccy sarajewianie: przy pamiątkowej płycie u wlotu ulicy tli się nieprzerwanie „wieczny ogień” symbolizujący braterstwo „Serba, Muzułmanina i Chorwata” w walce z faszyzmem, dziwiący swoją obecnością jeszcze bardziej niż aleja Tity, a na jednym z placów stoi pomnik „Wielokulturowy człowiek buduje sobie świat” postawiony już po wojnie. Zapomniałbym o jeszcze jednym, być może najważniejszym, elemencie. O kawiarnianych ogródkach, które z każdej strony oblepiają niemal wszystkie budynki na sarajewskiej starówce, w tym świątynie. I o ile w tych ostatnich pielęgnuje się kulturową ortodoksję – w kawiarniach i knajpach od rana do wieczora wrą spory i dyskusje, plenią się plotki i anegdoty.

Po takim, mimo wszystko przelotnym, spojrzeniu na Sarajewo, wydaje się, że z mit tolerancji, z którym kojarzona była dawna Bośnia, jest tu w jakiś sposób dalej obecny. Czy to wynika z silnej lokalnej tożsamości miasta i regionu?  Przecież – jak wspominają i Bośniak Dževad Karahasan, i Chorwatka Dubravka Ugrešić – poszczególne nacje Jugosławii splotły się tu ze sobą na skalę nieporównywalną z innymi częściami federacji. Czy też z pobożnych życzeń, którym ulega przybysz z zewnątrz, szukający łatwych zachwytów nad „pokojowym współistnieniem” muzułmanów, chrześcijan obu obrządków, Żydów, no i ateistów (choć ci najmniej pasują do tej kolorowej mozaiki)? Przecież wieczorem przy piwie, Magda – Polka przebywająca na wolontariacie w Sarajewie – opowiadała nam o tym, jak, wbrew pozorom, silne są tam jeszcze wzajemne animozje oraz pamięć wojny. Jak w czasie zwykłej pogawędki z bośniackim znajomym nagłe przyjście burzy potrafi przywrócić wspomnienia artyleryjskiego ostrzału.












Baščaršija

Znowu zacząłem pisać o wojnie. Ale przecież nie myślałem o niej, gdy z szerokiej Ferhadiji nagle zeszliśmy w wąskie uliczki potureckiej Baščaršiji, jakby skrytej  w samym rogu  starówki. Plac Gołębi z ikoniczną fontanną na środku i otaczające go brukowane uliczki niezmiennie pozostają żywym ośrodkiem handlu –  dziś o bardziej turystycznym nastawieniu, ale dalej oferującym przede wszystkim tradycyjne produkty i, przynajmniej we wrześniu, niezapchanym przez zorganizowane grupy turystów, których niemal się tu nie spotyka. Dominują sarajewianie, których przyciągają uroki dzielnicy: cukiernie (tak jak w Belgradzie: „wiedeńsko-stambulskie”),piekarnie, ćevapdžinice (punkty serwujące dania z grilla z najpopularniejszym ćevapi na czele), herbaciarnie z wygodnymi kącikami do palenia fajki wodnej. Sklepy – często połączone z warsztatami: gwarancja, że produkty nie pochodzą z Chin – z wyrobami drewnianymi, skórzanymi i nade wszystko metalowymi, z których słynie Sarajewo.









Żeby odpocząć od handlowego zgiełku, można udać się na pobliskie wzgórze w dzielnicy Vratnik, także bardzo popularne wśród tubylców, których nie zniechęca do przychodzenia tutaj sąsiedztwo cmentarza ofiar ostatniej wojny. (W ogóle sarajewianie zdają się żyć znacznie bliżej zmarłych niż mieszkańcy innych europejskich miast, a nagrobki potrafią zaskoczyć przypadkowego przechodnia w najbardziej nieoczekiwanych miejscach: w parku, w przydomowym ogródku, za wiatą tramwajową czy kioskiem, w którym właśnie kupuje się bilet) Widok ze wzgórza jest wspaniały: w oddali szklane wieżowce; w środku starówka ze swoimi wieżami, minaretami i gmachem biblioteki na pierwszym planie, spalonym wraz z całym księgozbiorem przez Serbów, wciąż jeszcze pokrytym rusztowaniem; no i, u samych stóp, białe groby Cmentarza Męczeników. Trzy twarze Sarajewa.









Kino Bosna

Jest jeszcze czwarta:  Na wieczór umówiliśmy się przez couchsurfing ze wspomnianą Magdą, w Kinie Bosna, klubokawiarni utworzonej w budynku dawnej kinoteki BIH. Lokal mieści się poza starówką, na początku ulicy Alipašina prowadzącej w stronę stadionu olimpijskiego. Jest to bez wątpienia miejsce dla wtajemniczonych: chociaż znaliśmy adres, musieliśmy się sporo nachodzić, zanim wreszcie znaleźliśmy uliczkę prowadzącą do klubu. W środku, pomimo poniedziałku, pełna sala. Niektórzy przy stolikach, inni w kilku pozostawionych rzędach kinowych foteli. A między nimi, w ciągłym ruchu kelnerskie tacki z lokalnymi sarajewskami, chorwackimi karlovačkami, a nawet serbskimi jeleniami (różnorodność bez wątpienia świadcząca o otwartości tego miejsca). Za chwilę po całym lokalu zaczęło krążyć trio muzyków.  Zrobiło się tłoczno. Niektórzy na dźwięk swojej ulubionej piosenki wstawali spontanicznie od stolików i zaczynali klaskać, śpiewać razem z zespołem. Jednak musieliśmy się trochę wyróżniać (oprócz nas było jeszcze paru „surferów” Magdy z Belgii i Niemiec, oraz jej znajomi z wolontariatu), gdy robiliśmy rozmazane zdjęcia i dyskutowaliśmy o mieście, o Bośni, no i o wojnie.

Następnego dnia wcześnie rano szybka kawa z widokiem na twist tower – i pociąg do Mostaru.