środa, 7 listopada 2012

Albania


Kraj, do którego ciężko wjechać i z którego ciężko wyjechać

Do Albanii najłatwiej dostać się przez z granicę z Kosowem. Prisztinę i Tiranę, dwie albańskie stolice, łączy autostrada wybudowana po ogłoszeniu niepodległości przez zbuntowaną prowincję Serbii. Sprawa staje się bardziej problematyczna, jeśli chce się przekroczyć górzystą granicę Albanii z Czarnogórą lub z Macedonią.

Droga z Baru do Tirany zajęła nam pół dnia. Liczyłem na to, że zgodnie z zapowiedziami Lonely Planet uda nam się już w Barze złapać bezpośredni bus do Szkodry. Jednak musieliśmy jechać z przesiadką w przygranicznym miasteczku Ulcinj, zamieszkałym w większości przez Albańczyków, a dawniej, jak głosi krótka notka w przewodniku, stanowiącym bazę piratów napadających na statki płynące do Wenecji i Dubrownika (cool). Pokonanie tego niedługiego odcinka (60 km) zajęło nam prawie cztery godziny. W Szkodrze poszło lepiej. Na placu, przy którym wysiedliśmy, stał już kierowca mini-busa oferujący przejazdy do Tirany za  5 euro. Lekko ponad dwie godziny później byliśmy w stolicy Albanii.



Wjeżdżając do Tirany, mija się ciągnące kilometrami przedmieścia zdominowane przez kawiarnie, warsztaty i myjnie samochodowe (alb. lavazh – to chyba najczęściej pojawiające się na szyldach w Albanii słowo, a troska Albańczyków o schludność ich pojazdów, także tych najbardziej zdezelowanych, graniczy z manią czystości. Nawet na górskich serpentynach można natknąć się na myjnie zachęcające do skorzystania z usług wątpliwie ekonomiczną „reklamą” – ustawionymi na sztorc wężami ze spryskiwaczy, z których non-stop leje się woda).

Kierowca mini-busa wysadził nas w pośrodku tych „przedmieść” – jak przynajmniej na początku się zdawało – przy zatłoczonej ulicy, która potem okazała się leżeć w bezpośrednim sąsiedztwie centrum, w pobliżu bulwaru Zogu I. Po prostu zatrzymał auto na środku jezdni i bez komentarza zaczął wyciągać torby z bagażnika. Jadący z nami Japończycy i Francuzka wyglądali na skonfudowanych, zresztą pewnie niemniej niż my. Gdzie dworzec, perony, kasy, automaty z kawą, albo przynajmniej jakiś duży plac, przystanek z mapą i rozkładem jazdy?

Głównego dworca autobusowego, jak się okazało, Tirana nie posiada w ogóle. Zamiast niego jest tam kilka, często zupełnie nieoznakowanych i porozrzucanych po całym mieście punktów odjazdów autobusów. Można to wytłumaczyć całkiem racjonalnie – miasto jest tak zakorkowane, że dojazd do dworca położonego w jego centrum zabierałby niewspółmiernie dużo czasu. Nie ma także jednego przewoźnika – ruch obsługiwany jest przez kilka niezależnych agencji. Odkrycie tej „prawdy” wymagało od nas niekrótkiego spaceru po mieście i kilku rozmów z tubylcami, zawsze gotowymi do pomocy.




Bashkimi Guesthouse albo o meandrach komunikacji międzynarodowej

Niemało czasu zajęło nam także znalezienie miejsca, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój. Na początku mapka widniejąca na stronie internetowej hostelu okazała się błędna. Potem,  gdy w końcu dotarliśmy do właściwej ulicy, znów po serii pogawędek z tirańczykami, przeszkodą stała się numeracja domów – całkowicie pomieszana, 89 po 6 itp.  Zmęczeni jazdą i chodzeniem z plecakami po mieście, skapitulowaliśmy i postanowiliśmy zaczerpnąć wskazówek u google w mijanej kafejce internetowej. Google nie pomogło, ale pomógł właściciel kafejki: „Wiem, gdzie to jest. Koło tej a tej kawiarni skręćcie na podwórko. Hostel prowadzi znajomy mojego wujka”.

Zbliżając się do rzeczonej kawiarni, zobaczyliśmy – a raczej najpierw usłyszeliśmy – starszego pana jadącego w naszym kierunku na pyrkoczącym motorku uginającym się pod jego tuszą. „Poljaci?!” czy coś w tym stylu – krzyczał na całą ulicę. Pan Bashkimi, jak go zaczęliśmy nazywać od nazwy jego „guesthouse’u”, zabrał nas do swojego mieszkania w starej kamienicy – pospiesznym krokiem, żebyśmy za długo nie przyglądali się pożółkłym, obsypanym ścianom budynku. Przedstawił nam panią Bashkimi i zaprowadził do naszego pokoju. Wszystko przebiegłoby zgodnie z najwyższymi standardami, gdyby podczas otwierania pokoju klamka nie została mu w dłoni. „No problem, no problem” – zaczął łagodzić sytuację pan Bashkimi, który nie potrafił powiedzieć dłuższego zdania po angielsku, ale i tak mówił bez przerwy, mieszając słowa angielskie, włoskie, niemieckie, rosyjskie i serbskie. Za chwilę przybiegła żona ze śrubokrętem i właściciel, pocąc się i stękając, rozpoczął naprawę drzwi.

Bashkimi Guesthouse. Był – pod względem „sanitarnym” – zdecydowanie najgorszym i wcale nie najtańszym miejscem, w jakim przyszło nam nocować. Łazienka wyglądała, jak gdyby nie widziała szczotki i ścierki od kilku miesięcy. Pokój był ciemny. Łóżka skrzypiały jak cholera. Nie mieliśmy nawet własnego klucza, nie wspominając już o tej mylącej mapce na stronie i zepsutej klamce. Byłem wkurzony na to, że właściciel wziął od nas niemałe – biorąc pod uwagę ceny w Albanii – pieniądze, oferując w zamian taki „crap”, taką fuszerkę na odczepnego. Odniosłem wrażenie, że cała jego gadka-szmatka miała służyć zamydleniu nam oczu, a ciągłe powtarzanie „no problem” przede wszystkim jego własnemu samozadowoleniu. Swoją złość wylałem w …komentarzu pod profilem „guesthouse’u” na portalu hostelworld.com.

Dopiero po powrocie do domu, przeglądając moją zapchaną – głównie przez spam – pocztę, natknąłem się na niezatytułowany mail. Nadawca Ermal L. okazał się panem Bashkimi. Mail był wysłany w przeddzień naszego przyjazdu do Tirany i nie mogłem go wtedy przeczytać. Właściciel „guesthouse’u” – a raczej jego angielskojęzyczny krewny lub znajomy – pisał w liście, jak dotrzeć do hostelu, oferował także taksówkę w razie kłopotów… Zrobiło mi się głupio. Wyobraziłem sobie pana Ermala „Bashkimiego” L., który, pochylony nad ramieniem swojego anglojęzycznego krewnego lub znajomego, podekscytowany każe sobie tłumaczyć komentarz gościa z Polski wystawiony pod profilem swojej firmy. Wraz z kolejnymi zdaniami wynurzeń na temat zimnej wody pod prysznicem, pisanych z wyżyn przybysza z Europy, ekscytację na jego twarzy zastępuje smutek, rozczarowanie, złość (?). Jak durne jest to ocenianie miejsc według  kryteriów „atmosfery”, „czystości”, „bezpieczeństwa” etc., zacząłem myśleć. Jak w ogóle ustalić jakieś twarde kryteria skoro ludzie na ziemi żyją w tak nieporównywalnych warunkach? Odpisałem panu Ermalowi, napisałem także do administratorów HW z prośbą o skasowanie komentarza. HW odpisał, aprobująco. Pan Ermal – nie. Uniesiony dumą czy po prostu niewiele przejmujący się całą sprawą i dalej przemierzający ulice Tirany na swoim pyrkoczącym motorku?

Dla zainteresowanych: „bashkimi” po albańsku znaczy „unia”.

„Nema problema”

Z tego, co napisałem do tej pory, może się wydawać, że Tirana to miejsce niekończących się problemów, z którego zieje chaos. Rzeczywiście, u przybysza z północnej Europy starcie z tirańskim ruchem ulicznym czy widok gęstych sieci kabli wiszących bezładnie nad ulicami może wywołać takie wrażenie. Jednak już po kilku godzinach ten pozorny chaos zaczyna jawić się jako po prostu trochę inny porządek, a ciało samo przyzwyczaja się do odruchowego zatrzymywania się przed przejściami dla pieszych nawet przy zielonym świetle. Także problemy organizacyjne, które mogą nastręczyć się turyście przyzwyczajonemu do innych standardów, łagodzi ogólna bezproblemowość Albańczyków i ich bezinteresowna chęć niesienia pomocy. Jest to, zdaje się, ogólna cecha mieszkańców Bałkanów, która w Tiranie skupia się jak w soczewce. Gdy pytasz kogoś o coś na ulicy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wkrótce zgromadzi się wokół ciebie grupka debatujących nad twoim problemem tubylców. Często ludzie sami oferują pomoc, widząc osobę z plecakiem lub mapą. Czasami do rady lub wskazówki dorzucana jest jakaś oferta marketingowa, ale nawet jeśli tak, to przemycana w taki sposób, że słuchającego nie napada poczucie zażenowania towarzyszące wysłuchiwaniu nowomowy „specjalistów ds. sprzedaży” po kursach komunikacji interpersonalnej spotykanych coraz częściej w Polsce. Ogólnie rzecz ujmując, w takich krajach jak Albania odczuwa się, że przepisy i zasady są dla człowieka, a nie na odwrót. Chcesz zwrócić bilet, wysiąść z autobusu na środku jezdni, wymienić bilon w kantorze? – „No problem”. To antybiurokratyczne nastawienie mieszkańców Bałkanów, choć ma dużo uroku (szczególnie, gdy udaje się dzięki niemu szybko załatwić jakąś sprawę), to musi mieć także swoją ciemną twarz. W „Kulturze kłamstwa” Ugrešić pisała o zgubnych skutkach mentalności „nema problema” – wszystko załatwiającego zdania wywożonego przez turystów w formie „językowej pamiątki”. Nie zapominajmy też, że kraje zachodnich Bałkanów to jedne z najbardziej skorumpowanych państw w Europie.



Zbyt krótki pobyt

Sama Tirana? Co można powiedzieć o jakimś mieście po zaledwie kilku spędzonych w nim godzinach (nie licząc snu i „załatwiania spraw”)? Czy nie należałoby zrezygnować ze wszelkich ocen, tak jak czynią to dziennikarze sportowi w stosunku do piłkarzy, którzy weszli na boisko na parę ostatnich minut meczu? W tym przypadku – jednak nie. Tirana już w trakcie jednego wieczornego spaceru po jej ulicach obala kilka obiegowych opinii na temat Albanii, która – o ile w ogóle – funkcjonuje w wyobraźni Polaków jako na wpół plemienny, zacofany kraj na jakimś zadupiu, w którym ludzie poruszają się na osłach.

Czego by nie powiedzieć o gospodarce Albanii – kulejącej w porównaniu z pierwszym lepszym europejskim państwem – nie można odmówić Albańczykom dumy narodowej przejawiającej się chociażby w reprezentatywnej architekturze ich stolicy, szczególnie Placu Skanderbega. Nie można powiedzieć także, że Albania to kraj powszechnej biedy. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, w odniesieniu do Tirany trafniej mówić o mieście kontrastów (niewątpliwie świadczących o mocno rozwarstwionym społeczeństwie), w którym wille i nowoczesne centra handlowe sąsiadują z ruderami, a wiekowe, rozpadające się samochody parkują obok najdroższych audi i mercedesów.





Inny, często powtarzany w kontekście tego małego państwa szlagwort, przewijający się w publicystyce czy nawet w literaturze naukowej, brzmi: „Albania – jedyny muzułmański kraj w Europie”. Ten swego rodzaju stereotyp był na szeroką skalę wykorzystywany w trakcie konfliktu kosowskiego także przez serbską propagandę starającą się przedstawić Albańczyków jako fanatycznych islamistów. Jeszcze dziś można w internecie znaleźć filmiki przedstawiające akty niszczenia prawosławnych cerkwi przez kosowskich Albańczyków jako przejaw islamskiego terroryzmu, niepytające o to, co za nimi stało: czy rzeczywiście pobudki religijne czy raczej etniczne, dla których serbski nacjonalizm oraz serbska cerkiew autokefaliczna to dwa nierozerwalne zjawiska. Tożsamość etniczna Albańczyków – wbrew tego rodzaju retoryce – nie zasadza się na jakiejkolwiek tożsamości religijnej, w tym muzułmańskiej. Duży odsetek mieszkańców Shqiperii stanowią chrześcijanie, szczególnie katolicy, a dwaj z nich – Skanderbeg, Athleta Christi walczący w XV w., z Turkami, i Matka Teresa, z pochodzenia Albanka – są ikonami albańskiego pop-nacjonalizmu. Z kolei na głównym placu miasta naprzeciwko pięknego meczetu Ethem Beja powstaje monumentalna katedra katolicka. Należy też dodać, że przez lata komunistycznej dyktatury Hodży (który z ateizacji państwa uczynił jeden z głównych punktów swojego „programu politycznego”, najwyraźniej świadomy siły podziałów religijnych wewnątrz  społeczeństwa), mentalność Albańczyków uległa daleko posuniętej laicyzacji. Wieczorami większość – teoretycznie muzułmańskich – tirańczyków spędza czas przy zakazanym przez Koran piwie i muzyce pop, a na ulicach i w knajpach, co nie jest normą na ogólnie dość patriarchalnych Bałkanach, spotyka się dużo modnie ubranych kobiet. W ogóle Albańczycy – przynajmniej ci z większych miast, wśród których męskich przedstawicieli Stasiuk nie bez racji dopatrywał się „sznytu włoskiego alfonsa” – mają w sobie coś z wiecznych imprezowiczów: Z jednej strony rozpadające się domy i prowizoryczne zakłady pracy  pokryte szwedzką blachą, z drugiej modne ubrania, lansiarskie lokale, wywoskowane auta z zachodu i żel na włosach.



Ten splot laickości z dziedzictwem czterech religii, który reprezentuje ten mały kraj, intryguje. Wspomniałem o czterech religiach, gdyż do sunnickiego islamu, katolicyzmu i prawosławia należy dołączyć bektasztyzm – mistyczny odłam islamu zabarwiony wpływami chrześcijańskimi, sam w sobie będący ciekawym tworem kulturowego pogranicza. Jeśli dodać do tego splotu gospodarczo-cywilizacyjne rozdarcie Albanii, między UE a roponośnymi krajami Zatoki Perskiej, otrzymamy niezły miszmasz, który musi pobudzać do dyskusji, pewnie i często prowokując spory wśród albańskich intelektualistów (na ten temat zobacz ciekawy albański nr "Czasu Kultury"). I który doprasza się dłuższego pobytu w „kraju orłów” – zdecydowanie dłuższego niż jeden dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz