piątek, 9 listopada 2012

Macedonia


Przeprawa

Niestety droga do Ochrydy w Macedonii znowu nie przebiegła tak jak tego oczekiwaliśmy. Autobus jechał całkowicie naokoło, przez nadmorskie Durrës, w którym …nikt nie wysiadł, ani nie wsiadł. Potem, przed samą granicą z Macedonią, czekał nas jeszcze około półgodzinny postój na kawę i myjnię, no bo jakże wjechać do wrogiego państwa zakurzonym – bo przecież nie brudnym – autobusem. Z kolei na samej granicy we znaki dali się macedońscy celnicy.

Przeprawa graniczna, która czekała nas na przejściu w pobliżu Struga, bez wątpienia świadczy o napiętej atmosferze, jaka dalej panuje między dwoma narodami. Macedoński celnik, mając gdzieś zasadę domniemania niewinności, agresywnie dopytywał się albańskich pasażerów o cel ich wyjazdu (Pytanie bezsensowne, biorąc pod uwagę fakt, że jedną trzecią mieszkańców FYROM-u stanowią Albańczycy). Kolejny mundurowy – „dobry glina” w tym duecie – przejrzał tylko zawartość podsufitek i wdał się w głośną, ale spokojną, dyskusję z Albanką w średnim wieku, która w wyraźnie pojednawczym tonie zapewniała go o pokojowym nastawieniu pasażerów. Żałowaliśmy tego, że z tej rozmowy mogliśmy wychwycić tylko pojedyncze słowa i zdania. Po około dwóch godzinach postoju, podczas którego celnicy szczególnie uwzięli się na trzech mężczyzn (jednego z nich w końcu nie przepuszczono), wreszcie ruszyliśmy. Czas i przebieg kontroli każą zapytać o przestrzeganie praw Albańczyków - stanowiących zdecydowaną większość w przygranicznych miejscowościach takich jak Struga czy Tetovo - w Macedonii, która to na mocy postanowień ochrydzkich, kończących ostatnią odsłonę wojny w b. Jugosławii,  zobowiązała się ich przestrzegać.

Ochryda

W Macedonii odwiedziliśmy dwa być może najważniejsze dla młodej republiki miasta – jej stolicę duchową – Ochrydę, i polityczną – Skopje. Miejsca diametralnie od siebie różne.

Leżąca nad jeziorem o tej samej nazwie Ochryda – niegdyś centrum intelektualne Bałkanów, kolebka najstarszego uniwersytetu na półwyspie i miejsce działalności św. Klemensa – obecnie jest najpopularniejszym ośrodkiem turystycznych w pozbawionej dostępu do morza Macedonii. Dlatego też przed przyjazdem spodziewałem się w niej tłumów. W drugiej połowie września miasto okazało się jednak spokojne, a panująca w nim atmosfera niesamowicie relaksująca. Zdecydowanie więcej niż z plastikowego i drogiego kurortu było w nim z niespiesznej, trochę podupadłej, ale przynajmniej bezpretensjonalnej prowincji. Ogromne, otoczone górami i co chwila zmieniające swą barwę jezioro, zapach sosnowego lasu, pokręcone uliczki starego miasta schodzące w kierunku „macedońskiego morza” – zupełnie nie dziwię się temu, że miasto przyciągało niegdyś setki zakonników i artystów, którzy pozostawili po sobie dziesiątki cerkwi idealnie wkomponowujących się w krajobraz. Nam też nie chciało się stąd wyjeżdżać. Tym bardziej, że gościło nas niezwykle sympatyczne młode małżeństwo.















Dzisiejsza Ochryda stara się także – ale bez wielkiej pompy – odbudować swoje znaczenie jako jeden z najważniejszych ośrodków prawosławia. Renomę odzyskuje ochrydzka uczelnia, a przy klasztorach i cerkwiach, które w czasie okupacji tureckiej zostały zburzone (Plaošnik) lub zmienione na meczety (cerkiew św. Zofii) trwają intensywne prace archeologiczne i renowacyjne. Tablice informujące o szkodach odniesionych z rąk Turków zredagowane są tak, jakby ich hegemonia tutaj zakończyła się kilka lat, a nie stulecie temu. Pamięć i niepamięć spotyka się na Bałkanach w najmniej oczekiwanych momentach. Macedonia sprawia wrażenie państwa, które ma potrzebę pamiętać – nawet jeśli tę pamięć trzeba najpierw stworzyć. Wrażenie to jest szczególnie silne w stołecznym Skopje, które odwiedziliśmy kolejnego dnia.




Ochrydzka twierdza






Skopje

Do Skopje wyruszyliśmy późno – wszystko przez Ochrydę, która wyraźne nas zaczarowała. Na szczęście droga łącząca oba miasta jest świetna i relatywnie długi odcinek pokonuje się w trzy godziny.

Stolica Macedonii jest jedną z najmłodszych europejskich metropolii, jednak jej władze na każdym kroku starają się wymazać to „najmłodsze” i podkreślić to „europejskie”. Niestety przynosi to dość karykaturalny efekt. W centrum miasta powstaje ogromny kompleks architektoniczny, którego axis mundi wyznacza przekraczający wszelkie wyobrażenia o skali pomnik Aleksandra Wielkiego – nowego bohatera narodowego Macedończyków, którego obecność w mitologii nacjonalistycznej młodego państwa (zresztą tak samo jak jego nazwa) irytuje Greków. W architekturze całego kompleksu dominuje monumentalizm i neoklasycyzm. Czego tu można nie zobaczyć? Łuk triumfalny, „Brama Brandenburska” z jakiegoś taniego materiału, potężne gmachy otoczone kolumnadami – trochę z Paryża, trochę z Wiednia, trochę z Londynu (czerwone piętrowe autobusy!). Nad całością góruje ogromny krzyż postawiony na szczycie jednego z podmiejskich wzgórz – w nocy podświetlony jak bożonarodzeniowa choinka. Wszystko to, jak się wydaje, służy realizacji nacjonalistycznego projektu młodej republiki zasadzającego się na wyobrażeniach o własnej Odwieczności, Europejskości i Chrześcijańskości.









Łatwo śmiać się z tego projektu (czy wspomniałem, że pomnik Aleksandra podświetlany jest m.in. do akompaniamentu soundtracku z „Gwiezdnych wojen”?). Jednak nie można zaprzeczyć skuteczności jego społecznego oddziaływania, tak jak nie można zaprzeczyć ewidentnej frajdzie, jaką miała para młodych Macedończyków z zabawy w Laurę i Filona na tle sentymentalnej altany postawionej na głównym placu miasta. Być może za kilkadziesiąt lat neo-kicze Skopje staną się przeźroczyste i nierażące oka, tak jak stało się neo-kiczami Budapesztu czy Monachium? Meczety i madrasa – autentyczne zabytki miasta – zostaną zasłonięte przez bilbordy (co właściwie dokonuje się już teraz), a ludzie zaczną wierzyć, że poturecki Kamienny Most na rzece Wardar został wybudowany przez, dajmy na to, Ryszarda Lwie Serce podczas powrotu z wyprawy krzyżowej. Z kolei Stara Čaršija – także wybudowana w czasach Imperium Osmańskiego – która, jakby wbrew zamierzeniom władz, skupia życie nocne Skopje, będzie postrzegana jako zwykła dzielnica handlowo-rozrywkowa lub nawet zginie pod kołami buldożerów, robiąc miejsce pod jakiś neoklasycystyczny gmach lub centrum handlowe? Nadzieja na to, że się tak nie stanie, pozostaje w tych skopijczykach, którzy – tak jak trzej chłopacy spotkani przed wspomnianą „Bramą Brandenburską”, niepotrafiący wypowiedzieć się o niej inaczej niż w niecenzuralnych słowach – poczują zmęczenie tym, co się wyprawia z ich miastem.







Czarszija



(Więcej o współczesnym Skopju i Macedonii zobacz na blogu Piotra Rozwałki)

Uczta

Na szczęście obok Macedonii, która stara się na każdym kroku potwierdzić swoje prawo do suwerenności i samostanowienia, istnieje także Macedonia, która zwyczajnie lubi pojeść i która produkuje jedne z najlepszych win na Bałkanach. Kulinarne walory doliny Wardaru docenił także Makłowicz, który nakręcił tam aż trzy odcinki swojego programu, w tym jeden w Ochrydzie i jeden w Skopje.

Po internacjonalistycznym kebabie w Tiranie, słysząc co nieco o bogactwie macedońskiej kuchni, w Ochrydzie postanowiliśmy spróbować czegoś szczególnego. Zachęcały do tego także ceny w Macedonii – niewygórowane nawet w jej turystycznej Mekce. Nasz gospodarz, Valentin, rozpisał nam krótką listę potraw, których warto spróbować. Skusiliśmy się na „zawijaniec pileski” w restauracji w muzułmańskiej części miasta. Było to coś w rodzaju rolady z mięsa drobiowego i sera. Niby nic szczególnego, ale za to jak przyrządzone i doprawione.





W skopijskim Domini

W Skopje także zapytałem recepcjonistę hostelu o miejsce, gdzie lubią stołować się sami skopijczycy. Wysłał nas do restauracji „Domini” – rzeczywiście niezwykle chętnie odwiedzanej przez macedońskie rodziny – położonej w mieszkalnej części miasta przy ulicy Republiki Kruszewskiej. Za jego rekomendacją zamówiliśmy coś w rodzaju podłużnej pizzy z mięsem drobiowym (nie pamiętam nazwy) oraz tavče gravče, zawiesiste danie z fasoli. Potrawy były smaczne, ale w tym połączeniu zdecydowanie za ciężkie. Na szczęście towarzyszył nam gruby kot, który chętnie pomógł Magdzie dojeść kawałki kurczaka, i butelka czerwonego wina „T’ga za Jug” („Tęsknota za Południem”) – nazwa wzięta z poematu macedońskiego wieszcza, Konstantina Miładinowa, który napisał go, a jakże, podczas pobytu w mroźnej Moskwie, pasowała także do naszej kolacji. Następnego dnia czekał nas już tylko autobus do Salonik, odprawa na lotnisku i droga powrotna do Polski z przesiadką w już jesiennym Budapeszcie.  

środa, 7 listopada 2012

Albania


Kraj, do którego ciężko wjechać i z którego ciężko wyjechać

Do Albanii najłatwiej dostać się przez z granicę z Kosowem. Prisztinę i Tiranę, dwie albańskie stolice, łączy autostrada wybudowana po ogłoszeniu niepodległości przez zbuntowaną prowincję Serbii. Sprawa staje się bardziej problematyczna, jeśli chce się przekroczyć górzystą granicę Albanii z Czarnogórą lub z Macedonią.

Droga z Baru do Tirany zajęła nam pół dnia. Liczyłem na to, że zgodnie z zapowiedziami Lonely Planet uda nam się już w Barze złapać bezpośredni bus do Szkodry. Jednak musieliśmy jechać z przesiadką w przygranicznym miasteczku Ulcinj, zamieszkałym w większości przez Albańczyków, a dawniej, jak głosi krótka notka w przewodniku, stanowiącym bazę piratów napadających na statki płynące do Wenecji i Dubrownika (cool). Pokonanie tego niedługiego odcinka (60 km) zajęło nam prawie cztery godziny. W Szkodrze poszło lepiej. Na placu, przy którym wysiedliśmy, stał już kierowca mini-busa oferujący przejazdy do Tirany za  5 euro. Lekko ponad dwie godziny później byliśmy w stolicy Albanii.



Wjeżdżając do Tirany, mija się ciągnące kilometrami przedmieścia zdominowane przez kawiarnie, warsztaty i myjnie samochodowe (alb. lavazh – to chyba najczęściej pojawiające się na szyldach w Albanii słowo, a troska Albańczyków o schludność ich pojazdów, także tych najbardziej zdezelowanych, graniczy z manią czystości. Nawet na górskich serpentynach można natknąć się na myjnie zachęcające do skorzystania z usług wątpliwie ekonomiczną „reklamą” – ustawionymi na sztorc wężami ze spryskiwaczy, z których non-stop leje się woda).

Kierowca mini-busa wysadził nas w pośrodku tych „przedmieść” – jak przynajmniej na początku się zdawało – przy zatłoczonej ulicy, która potem okazała się leżeć w bezpośrednim sąsiedztwie centrum, w pobliżu bulwaru Zogu I. Po prostu zatrzymał auto na środku jezdni i bez komentarza zaczął wyciągać torby z bagażnika. Jadący z nami Japończycy i Francuzka wyglądali na skonfudowanych, zresztą pewnie niemniej niż my. Gdzie dworzec, perony, kasy, automaty z kawą, albo przynajmniej jakiś duży plac, przystanek z mapą i rozkładem jazdy?

Głównego dworca autobusowego, jak się okazało, Tirana nie posiada w ogóle. Zamiast niego jest tam kilka, często zupełnie nieoznakowanych i porozrzucanych po całym mieście punktów odjazdów autobusów. Można to wytłumaczyć całkiem racjonalnie – miasto jest tak zakorkowane, że dojazd do dworca położonego w jego centrum zabierałby niewspółmiernie dużo czasu. Nie ma także jednego przewoźnika – ruch obsługiwany jest przez kilka niezależnych agencji. Odkrycie tej „prawdy” wymagało od nas niekrótkiego spaceru po mieście i kilku rozmów z tubylcami, zawsze gotowymi do pomocy.




Bashkimi Guesthouse albo o meandrach komunikacji międzynarodowej

Niemało czasu zajęło nam także znalezienie miejsca, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój. Na początku mapka widniejąca na stronie internetowej hostelu okazała się błędna. Potem,  gdy w końcu dotarliśmy do właściwej ulicy, znów po serii pogawędek z tirańczykami, przeszkodą stała się numeracja domów – całkowicie pomieszana, 89 po 6 itp.  Zmęczeni jazdą i chodzeniem z plecakami po mieście, skapitulowaliśmy i postanowiliśmy zaczerpnąć wskazówek u google w mijanej kafejce internetowej. Google nie pomogło, ale pomógł właściciel kafejki: „Wiem, gdzie to jest. Koło tej a tej kawiarni skręćcie na podwórko. Hostel prowadzi znajomy mojego wujka”.

Zbliżając się do rzeczonej kawiarni, zobaczyliśmy – a raczej najpierw usłyszeliśmy – starszego pana jadącego w naszym kierunku na pyrkoczącym motorku uginającym się pod jego tuszą. „Poljaci?!” czy coś w tym stylu – krzyczał na całą ulicę. Pan Bashkimi, jak go zaczęliśmy nazywać od nazwy jego „guesthouse’u”, zabrał nas do swojego mieszkania w starej kamienicy – pospiesznym krokiem, żebyśmy za długo nie przyglądali się pożółkłym, obsypanym ścianom budynku. Przedstawił nam panią Bashkimi i zaprowadził do naszego pokoju. Wszystko przebiegłoby zgodnie z najwyższymi standardami, gdyby podczas otwierania pokoju klamka nie została mu w dłoni. „No problem, no problem” – zaczął łagodzić sytuację pan Bashkimi, który nie potrafił powiedzieć dłuższego zdania po angielsku, ale i tak mówił bez przerwy, mieszając słowa angielskie, włoskie, niemieckie, rosyjskie i serbskie. Za chwilę przybiegła żona ze śrubokrętem i właściciel, pocąc się i stękając, rozpoczął naprawę drzwi.

Bashkimi Guesthouse. Był – pod względem „sanitarnym” – zdecydowanie najgorszym i wcale nie najtańszym miejscem, w jakim przyszło nam nocować. Łazienka wyglądała, jak gdyby nie widziała szczotki i ścierki od kilku miesięcy. Pokój był ciemny. Łóżka skrzypiały jak cholera. Nie mieliśmy nawet własnego klucza, nie wspominając już o tej mylącej mapce na stronie i zepsutej klamce. Byłem wkurzony na to, że właściciel wziął od nas niemałe – biorąc pod uwagę ceny w Albanii – pieniądze, oferując w zamian taki „crap”, taką fuszerkę na odczepnego. Odniosłem wrażenie, że cała jego gadka-szmatka miała służyć zamydleniu nam oczu, a ciągłe powtarzanie „no problem” przede wszystkim jego własnemu samozadowoleniu. Swoją złość wylałem w …komentarzu pod profilem „guesthouse’u” na portalu hostelworld.com.

Dopiero po powrocie do domu, przeglądając moją zapchaną – głównie przez spam – pocztę, natknąłem się na niezatytułowany mail. Nadawca Ermal L. okazał się panem Bashkimi. Mail był wysłany w przeddzień naszego przyjazdu do Tirany i nie mogłem go wtedy przeczytać. Właściciel „guesthouse’u” – a raczej jego angielskojęzyczny krewny lub znajomy – pisał w liście, jak dotrzeć do hostelu, oferował także taksówkę w razie kłopotów… Zrobiło mi się głupio. Wyobraziłem sobie pana Ermala „Bashkimiego” L., który, pochylony nad ramieniem swojego anglojęzycznego krewnego lub znajomego, podekscytowany każe sobie tłumaczyć komentarz gościa z Polski wystawiony pod profilem swojej firmy. Wraz z kolejnymi zdaniami wynurzeń na temat zimnej wody pod prysznicem, pisanych z wyżyn przybysza z Europy, ekscytację na jego twarzy zastępuje smutek, rozczarowanie, złość (?). Jak durne jest to ocenianie miejsc według  kryteriów „atmosfery”, „czystości”, „bezpieczeństwa” etc., zacząłem myśleć. Jak w ogóle ustalić jakieś twarde kryteria skoro ludzie na ziemi żyją w tak nieporównywalnych warunkach? Odpisałem panu Ermalowi, napisałem także do administratorów HW z prośbą o skasowanie komentarza. HW odpisał, aprobująco. Pan Ermal – nie. Uniesiony dumą czy po prostu niewiele przejmujący się całą sprawą i dalej przemierzający ulice Tirany na swoim pyrkoczącym motorku?

Dla zainteresowanych: „bashkimi” po albańsku znaczy „unia”.

„Nema problema”

Z tego, co napisałem do tej pory, może się wydawać, że Tirana to miejsce niekończących się problemów, z którego zieje chaos. Rzeczywiście, u przybysza z północnej Europy starcie z tirańskim ruchem ulicznym czy widok gęstych sieci kabli wiszących bezładnie nad ulicami może wywołać takie wrażenie. Jednak już po kilku godzinach ten pozorny chaos zaczyna jawić się jako po prostu trochę inny porządek, a ciało samo przyzwyczaja się do odruchowego zatrzymywania się przed przejściami dla pieszych nawet przy zielonym świetle. Także problemy organizacyjne, które mogą nastręczyć się turyście przyzwyczajonemu do innych standardów, łagodzi ogólna bezproblemowość Albańczyków i ich bezinteresowna chęć niesienia pomocy. Jest to, zdaje się, ogólna cecha mieszkańców Bałkanów, która w Tiranie skupia się jak w soczewce. Gdy pytasz kogoś o coś na ulicy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wkrótce zgromadzi się wokół ciebie grupka debatujących nad twoim problemem tubylców. Często ludzie sami oferują pomoc, widząc osobę z plecakiem lub mapą. Czasami do rady lub wskazówki dorzucana jest jakaś oferta marketingowa, ale nawet jeśli tak, to przemycana w taki sposób, że słuchającego nie napada poczucie zażenowania towarzyszące wysłuchiwaniu nowomowy „specjalistów ds. sprzedaży” po kursach komunikacji interpersonalnej spotykanych coraz częściej w Polsce. Ogólnie rzecz ujmując, w takich krajach jak Albania odczuwa się, że przepisy i zasady są dla człowieka, a nie na odwrót. Chcesz zwrócić bilet, wysiąść z autobusu na środku jezdni, wymienić bilon w kantorze? – „No problem”. To antybiurokratyczne nastawienie mieszkańców Bałkanów, choć ma dużo uroku (szczególnie, gdy udaje się dzięki niemu szybko załatwić jakąś sprawę), to musi mieć także swoją ciemną twarz. W „Kulturze kłamstwa” Ugrešić pisała o zgubnych skutkach mentalności „nema problema” – wszystko załatwiającego zdania wywożonego przez turystów w formie „językowej pamiątki”. Nie zapominajmy też, że kraje zachodnich Bałkanów to jedne z najbardziej skorumpowanych państw w Europie.



Zbyt krótki pobyt

Sama Tirana? Co można powiedzieć o jakimś mieście po zaledwie kilku spędzonych w nim godzinach (nie licząc snu i „załatwiania spraw”)? Czy nie należałoby zrezygnować ze wszelkich ocen, tak jak czynią to dziennikarze sportowi w stosunku do piłkarzy, którzy weszli na boisko na parę ostatnich minut meczu? W tym przypadku – jednak nie. Tirana już w trakcie jednego wieczornego spaceru po jej ulicach obala kilka obiegowych opinii na temat Albanii, która – o ile w ogóle – funkcjonuje w wyobraźni Polaków jako na wpół plemienny, zacofany kraj na jakimś zadupiu, w którym ludzie poruszają się na osłach.

Czego by nie powiedzieć o gospodarce Albanii – kulejącej w porównaniu z pierwszym lepszym europejskim państwem – nie można odmówić Albańczykom dumy narodowej przejawiającej się chociażby w reprezentatywnej architekturze ich stolicy, szczególnie Placu Skanderbega. Nie można powiedzieć także, że Albania to kraj powszechnej biedy. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, w odniesieniu do Tirany trafniej mówić o mieście kontrastów (niewątpliwie świadczących o mocno rozwarstwionym społeczeństwie), w którym wille i nowoczesne centra handlowe sąsiadują z ruderami, a wiekowe, rozpadające się samochody parkują obok najdroższych audi i mercedesów.





Inny, często powtarzany w kontekście tego małego państwa szlagwort, przewijający się w publicystyce czy nawet w literaturze naukowej, brzmi: „Albania – jedyny muzułmański kraj w Europie”. Ten swego rodzaju stereotyp był na szeroką skalę wykorzystywany w trakcie konfliktu kosowskiego także przez serbską propagandę starającą się przedstawić Albańczyków jako fanatycznych islamistów. Jeszcze dziś można w internecie znaleźć filmiki przedstawiające akty niszczenia prawosławnych cerkwi przez kosowskich Albańczyków jako przejaw islamskiego terroryzmu, niepytające o to, co za nimi stało: czy rzeczywiście pobudki religijne czy raczej etniczne, dla których serbski nacjonalizm oraz serbska cerkiew autokefaliczna to dwa nierozerwalne zjawiska. Tożsamość etniczna Albańczyków – wbrew tego rodzaju retoryce – nie zasadza się na jakiejkolwiek tożsamości religijnej, w tym muzułmańskiej. Duży odsetek mieszkańców Shqiperii stanowią chrześcijanie, szczególnie katolicy, a dwaj z nich – Skanderbeg, Athleta Christi walczący w XV w., z Turkami, i Matka Teresa, z pochodzenia Albanka – są ikonami albańskiego pop-nacjonalizmu. Z kolei na głównym placu miasta naprzeciwko pięknego meczetu Ethem Beja powstaje monumentalna katedra katolicka. Należy też dodać, że przez lata komunistycznej dyktatury Hodży (który z ateizacji państwa uczynił jeden z głównych punktów swojego „programu politycznego”, najwyraźniej świadomy siły podziałów religijnych wewnątrz  społeczeństwa), mentalność Albańczyków uległa daleko posuniętej laicyzacji. Wieczorami większość – teoretycznie muzułmańskich – tirańczyków spędza czas przy zakazanym przez Koran piwie i muzyce pop, a na ulicach i w knajpach, co nie jest normą na ogólnie dość patriarchalnych Bałkanach, spotyka się dużo modnie ubranych kobiet. W ogóle Albańczycy – przynajmniej ci z większych miast, wśród których męskich przedstawicieli Stasiuk nie bez racji dopatrywał się „sznytu włoskiego alfonsa” – mają w sobie coś z wiecznych imprezowiczów: Z jednej strony rozpadające się domy i prowizoryczne zakłady pracy  pokryte szwedzką blachą, z drugiej modne ubrania, lansiarskie lokale, wywoskowane auta z zachodu i żel na włosach.



Ten splot laickości z dziedzictwem czterech religii, który reprezentuje ten mały kraj, intryguje. Wspomniałem o czterech religiach, gdyż do sunnickiego islamu, katolicyzmu i prawosławia należy dołączyć bektasztyzm – mistyczny odłam islamu zabarwiony wpływami chrześcijańskimi, sam w sobie będący ciekawym tworem kulturowego pogranicza. Jeśli dodać do tego splotu gospodarczo-cywilizacyjne rozdarcie Albanii, między UE a roponośnymi krajami Zatoki Perskiej, otrzymamy niezły miszmasz, który musi pobudzać do dyskusji, pewnie i często prowokując spory wśród albańskich intelektualistów (na ten temat zobacz ciekawy albański nr "Czasu Kultury"). I który doprasza się dłuższego pobytu w „kraju orłów” – zdecydowanie dłuższego niż jeden dzień.

poniedziałek, 22 października 2012

Czarnogóra


Jimmy

Łapanie okazji na Jadranskiej Magistrali nie okazało się łatwym zadaniem. Liczyliśmy na turystów jadących do Czarnogóry, tymczasem zdecydowana większość mijających nas aut była na dubrownickich tablicach. A już dzień wcześniej właścicielka „naszego” pensjonatu ostrzegała: „Ludzie stąd niechętnie zabierają autostopowiczów”. Po około godzinie przerwałem na chwilę beznadziejne wystawanie na poboczu i zaczęliśmy obmyślać, co robić: Łapać dalej i w razie niepowodzenia wrócić na dworzec na ostatni autobus do Kotoru? Czy postawić wszystko na jedną kartę i dostać się na południowy koniec miasta, gdzie złapanie samochodu jadącego do Czarnogóry wydawało się bardziej prawdopodobne? Gdy tak dywagowaliśmy, nagle nastąpił jeden z tych momentów w podróży, o których potem opowiada się przy piwie: parę metrów od nas zatrzymał się samochód na francuskich numerach. Podbiegłem, w aucie był tylko kierowca z rozłożoną mapą. Otworzył drzwi i zapytał, czy wiem, jak dojechać do Szkodry. Tak, mam dobrą mapę, właśnie jedziemy w tamtym kierunku, możemy się z tobą zabrać?

„Francuz” okazał się Albańczykiem wracającym ze Strasburga, gdzie pracuje, do rodziny w kosowskim Prizrenie. Mówił płynnie po francusku, my po angielsku, więc, rzecz jasna, porozumiewaliśmy się łamanym niemieckim. Przedstawił się jako Jimmy, dorzucając: „Spitzname”. Ogólnie był w porządku, częstował nas gumami do żucia i pomimo kilkunastogodzinnej jazdy miał jeszcze ochotę na rozmowę. Trochę nam jednak zajęło przekonanie go, że najkrótsza droga do Szkodry biegnie wzdłuż wybrzeża Czarnogóry. Nieufny wobec map z Lonely Planet musiał się upewnić u …przydrożnego sprzedawcy miodu. Potem miał obawy przed przekraczaniem granicy razem z nami. Myślał – wyraźnie przeceniając podejrzliwość i chyba też możliwości czarnogórskich służb celnych – że przy wyjeździe z Czarnogóry mogą się do niego przyczepić o to, że wjechał z dwoma pasażerami, a wyjeżdża sam. Wątpliwości w jego umyśle tym razem rozwiała celniczka. Wreszcie można było się wygodnie oprzeć i, gdy zmęczyła nas komunikacja w niemczyźnie, cieszyć się wyprzedzaniem kolejnych aut przy dźwiękach albańskiego folku. Wysadził nas na przedmieściach Herceg Novi, błędnie biorąc parking dla autobusów za dworzec – nieważne. Najważniejsze, że znaleźliśmy się nad Zatoką Kotorską.

Caffe Boheme

Nasza wizyta w Herceg Novi ograniczyła się do zasłużonego cappuccino w kawiarni, niedaleko której wysadził nas Jimmy i która od razu rzuciła się nam w oczy wielkim czerwonym szyldem „Caffe Boheme”. W środku miejscowa „bohema” – kilku panów w średnim wieku – sączyła już pewnie z trzecie poranne espresso. Pomiędzy stolikami władczo przechadzał się spasiony rudy kot. W tle: wielki telebim wyświetlający film dokumentalny Discovery History o II WŚ – tak na miły początek dnia. Po kawie, żeby nie marnować czasu, szybko zrezygnowaliśmy z dalszego łapania stopa do Kotoru i udaliśmy się prosto na lokalny dworzec autobusowy, skąd za 3 euro dojechaliśmy do celu.



Kotor

Do Czarnogóry przyjechaliśmy przede wszystkim po to, żeby trochę odpocząć – złapać oddech po zwiedzaniu serii dużych miast i przed wizytą w kolejnych. Czytać, wylegiwać się na leżaku, pływać, pić drinki z palemką, ewentualnie jeździć na wielkim dmuchanym bananie – taki był plan. Dlatego niezbyt się ucieszyłem, gdy po wyjściu z autobusu, ujrzeliśmy korki na Jadranskiej Magistrali, zorganizowane wycieczki gromadzące się przy głównej bramie starego miasta i ogromny prom, który kopcił i burczał na całą okolicę swoimi non-stop włączonymi silnikami. Upał, tłok i spalina – i dopiero gdzieś na drugim planie, jak nierzeczywista fototapeta, góry i fortyfikacje Kotoru. Na szczęście to pierwsze wrażenie szybko okazało się mylne.

Grube mury starego miasta skutecznie chronią je przed słońcem i hałasem. Z kolei sama starówka, choć mikroskopijna, jak gąbka wchłania odwiedzających ją przybyszów, tak, że zupełnie nie odczuwa się tam tłoku. Na dodatek wieczorem większość turystów znika wraz z ostatnim odpływającym promem – taki „efekt Mostaru”, jednak w przeciwieństwie do stolicy Hercegowiny w Kotorze nie jest on równoznaczny z wymarciem życia w centrum. Po zmroku brukowane uliczki i place zostają przejęte przez odpoczywających po pracy kotorczyków, dzieci bawiące się w chowanego, no i grube koty – stały element adriatyckiego krajobrazu. W czasie naszego pobytu mieliśmy okazję zamieszkać w obrębie murów miejskich i do późna cieszyć tą wieczorną sjestą. Hostel Old Town, w którym nocowaliśmy, choć pod względami formalnymi najbardziej zbliżał się do ideału „typowego hostelu” (recepcja, dobrze wyposażona kuchnia, pomocny staff posługujący się perfekcyjnym angielskim itd.), był także najbardziej „klimatycznym” miejscem, w jakim zatrzymaliśmy podczas podróży po Bałkanach.







Kot - obowiązkowe wyposażenie kuchni w kotorskim hostelu

Główne wybrzeże Kotoru – z mariną, dokiem dla dalekobieżnych statków i pędzącą wzdłuż brzegu magistralą – przy którym wysiedliśmy z autobusu, również okazało się zaledwie wycinkiem miasta. Wystarczy oddalić się kilkaset metrów w kierunku Perastu (który odwiedziliśmy kolejnego dnia), by odkryć zupełnie inny Kotor: zabytkowe wille dumnie zwane tutaj pałacami, spokojne rybackie przystanie, zacienione tawerny, i ciągnące się kilometrami, górzyste wybrzeże Boki Kotorskiej, co i rusz ukazujące się z innej perspektywy. Ciężko wyobrazić sobie coś przyjemniej bezmyślnego i relaksującego.



Perast



Starówka Kotoru, jak już wspomniałem, jest malutka – można ją obejść w niecałe pół godziny. Jednak to nie ona, tylko otaczające ją fortyfikacje stanowią najbardziej unikatową konstrukcję w mieście. Nie są to zwykłe mury okalające centrum ciasnym pierścieniem, lecz cały labirynt wijący się kilometrowym wężem po zboczach otaczających Kotor. Przez lata „nieprzydatności”, zanim odkryto je na nowo jako atrakcja turystyczna, fortyfikacje – ze swoimi basztami, bramami, kaplicami i zbrojowniami stanowiące jakby miasto w mieście – zdążyły podupaść, w wielu miejscach obracając się w niedostępne ruiny. Paradoksalnie dzięki temu – oraz dzięki tabliczkom trochę przesadnie ostrzegającym przed grożącymi niebezpieczeństwami – nie spotyka się tam, tak jak np. na dubrownickich murach, turystów ustawiających się w kolejce do zrobienia zdjęcia czy rodzin z dziećmi, które chodzą naburmuszone, bo murek za wysoki i nic nie widać. Przeciwnie, panuje atmosfera luzu. Ludzie nie spieszą się, przysiadają na blankach – czasami na dłużej, z książką lub piwem – rozmawiając lub zwyczajnie chłonąc panoramę Kotoru i „czarnogórskiego fiordu”, jak w turystycznym żargonie nazywa się zatokę. Stłumione echo pędzących po magistrali samochodów, widok zawijających do portu luksusowych promów i pokruszonych murów, które gdzieniegdzie już trudno odróżnić od skał i kamieni leżących tu przed ich wybudowaniem – nastrajają melancholijnie. Ale też i dziwnie odprężają.











Bar

Po trzech dniach kotorskiej relaksacji ruszyliśmy na południe Czarnogóry, do Baru. Miejscowość w świadomości Czarnogórców funkcjonuje przede wszystkim jako węzeł komunikacyjny (pociągi do Belgradu, promy do Włoch), duży port i centrum przemysłowe, baza marynarki wojennej – i dopiero w drugim rzędzie jako nadmorski kurort. Rzeczywiście, na miejscowej promenadzie – we wrześniu trochę opustoszałej – dominowali tubylcy, ewentualnie goście z bratniej Serbii. Także my potraktowaliśmy Bar trochę instrumentalnie, licząc na złapanie tam bezpośredniego autobusu do Albanii.

Bar nie jest bynajmniej miejscem, o którym nie warto wspomnieć dwóch słów. Tym bardziej, że istnieją …dwa Bary, a ten, w którym się zatrzymaliśmy, jest właściwie Barem II – nowoczesnym i przemysłowym. Bar I – Stari Bar – skrył się, jakby wstydliwie, w górach, oddalony od swojego współczesnego spadkobiercy o ok. cztery kilometry, które można pokonać miejskim autobusem lub, tak jak my, rowerem, jadąc przez gaj oliwny. Położenie Starego Baru nie zdołało ochronić go przed niemal totalnym zniszczeniem podczas wojny czarnogórsko-tureckiej w l. 70 XIX wieku. Czarnogórska armia, ostrzeliwując przez siedem tygodni to kupiecko-rolnicze miasteczko, nie tylko walczyła z Imperium Otomańskim o granice młodego państwa – walczyła także przeciwko wspólnemu życiu Słowian, Turków i Albańczyków, które przez lata toczyło się, mniej lub bardziej spokojnie, wewnątrz murów Baru; przeciwko kulturowemu węzłowi, który, gdy nie dało się go ani rozwiązać ani przejść nad nim do porządku dziennego, można było jedynie przeciąć. Wcale nie dziwię się temu, że po wojnie nie odbudowano miasta i, jakby starając się zapomnieć o wspólnej egzystencji i jej brutalnym przerwaniu, wybudowano nowy Bar, Bar II – przestrzenny, nowoczesny i, przynajmniej z założenia, „czysty etnicznie”. 



Ocalały budynek łaźni tureckiej

Mapa Stargeo Baru przed zniszczeniem

Stari Bar – jedna z wielu niezagojonych przestrzeni traumy na Bałkanach – dziś zyskuje drugie życie. Przemysł turystyczny, odpowiadając na coraz większe zainteresowanie „dziką Czarnogórą”, stara się zrobić z niego romantyczną ruinę – malownicze położenie miasta aż samo prosi się o taką strategię promocyjną. Na jedynej ocalałej uliczce czarnogórscy i albańscy handlarze i restauratorzy, znowu złączeni wspólnym interesem, starają się przyciągnąć klientów fajkami wodnymi i ręcznie tkanymi dywanami – odgrywają orient, niegdyś wygnany stąd przy pomocy ciężkiej artylerii. Uliczka prowadzi do wejścia do ruin-muzeum. Wstęp: 1 euro.







Dubrownik


Dubrownik – historyczna Raguza, zgodnie z legendą spadkobierca starożytnego Epidaurum – władczo rozsiadł się na południowym brzegu Adriatyku. Potężna twierdza, która przez stulecia chroniła swojej niezależności przed Turkami, napierającymi ze wschodu, i Wenecją dążącą do dominacji na całym wybrzeżu dalmatyńskim. Strategiczny port, którego przedsiębiorczy kupcy potrafili czerpać zyski  z handlu morskiego i lądowego, ubijając interesy zarówno z papieżem, jak i sułtanem. Ośrodek sztuk i nauk skwapliwie korzystający z talentów przybyszów – Włochów, Greków, Żydów, Turków – szukających schronienia lub zarobku wewnątrz jego grubych murów. Dom zapobiegliwych mieszczan, którzy otworzyli tu jedną z najstarszych aptek w Europie, a obcokrajowcom zawijającym do ich portu nakazywali przejść kilkutygodniową kwarantannę w lazarecie. Wreszcie: stolica sprawnie zorganizowanej republiki, która uległa dopiero armii Napoleona – pewna swojej wartości, ale i świadoma zagrożeń płynących z zewnątrz i od wewnątrz. (Dla przykładu: na okoliczność buntu dowódcy Lovrijenacu, fortu leżącego poza obrębem murów miejskich, jego ściany od strony miasta miały zaledwie metr grubości – taż żeby łatwo można było je ostrzelać.)











Tyle historia. Wydaje się, że wiele z tych cech, z tej przezornej dumy, pozostało w dubrowniczanach do dziś. Od XIX w., gdy miasto znalazło się pod berłem Habsburgów, Dubrownik zaczął  spisywać swe dzieje na nowo, przyjmując rolę jednego z największych ośrodków turystycznych w basenie Morza Śródziemnego. Dziś turyzm w mieście to nie tylko monumentalne hotele, w tym najstarszy Imperial zarządzany obecnie przez Hiltona, ale także setki prywatnych pokoi i apartamentów, które, jak się zdaje, dołączane są do każdego domku mieszkalnego na dubrownickim wybrzeżu. Przez dekady mieszkańcy regionu nauczyli się bezkolizyjnie, żeby nie powiedzieć obojętnie, żyć obok fal turystów napływających do ich miasta z regularnością monsunu. No i, jak pewny siebie selfmademan, którego kapitał niegdyś podbijał całą Europę Południowo-Wschodnią, nauczyli się korzystać z owoców wieku dojrzałego – a raczej z milionów zostawianych w snobistycznych restauracjach i sklepach przez obcokrajowców, którzy przyjeżdżają zobaczyć tę „perłę Adriatyku”.








Co jeszcze można powiedzieć o Dubrowniku, żeby nie powielać setek przewodników dostępnych Polakom masowo nawiedzającym Chorwację? To, że jego stare miasto z perspektywy ulicy naprawdę przypomina perłę, bialutką od marmuru i wapienia, wypolerowaną przez miliony podeszw? Że dziś pełni ono funkcję wielkiego hotelu-restauracji, a jego jedynymi stałymi mieszkańcami są chyba tylko grube leniwe kocury?  Że ceny w mieście, nawet w peryferyjnym konzumie (lokalny supermarket), są  niebotyczne, przynajmniej dla przybyszów z Krakowa, a Włosi oprócz renesansu i baroku przywieźli tu także sztukę wypieku pizzy, po której zjedzeniu nie żałuje się wydanych  60 kun/os.? A może to, iż pod wpływem śródziemnomorskiego powietrza i słońca całkowicie zapomina się tu o czymś takim jak „czystki etniczne”, wojna (Ta, podczas spaceru po murach warownych starego miasta, co najwyżej kojarzy się z jakimiś na poły baśniowymi bataliami, wystrzałami armat, zrzucaniem kamieni na łodzie itp. – nie bez powodu Dubrownik posłużył jako jako jeden z plenerów w drugim sezonie „Game of Thrones”)? A przecież, co wydaje się absurdalne, na tę wpisaną na listę UNESCO „słowiańską Wenecję” spadło niemało serbskich pocisków (co wywołało większe oburzenie opinii międzynarodowej niż palenie wiosek w Bośni i Slawonii). Jeden z takich pocisków trafił nawet w dom jednego z dubrownickich artystów parających się reprodukowaniem wizerunków swojego miasta, niszcząc cały jego dobytek. Dziś malarz w swoisty sposób rekompensuje sobie straty: klientów do jego galerii przyciąga wywieszone przed wejściem zdjęcie, na którym on, stojąc przed płonącym domem, otulony w koc, wygraża Serbom pięścią. A może zwyczajnie pokazuje im figę z makiem?









Można jeszcze dodać, że na czas naszego pobytu zamieszkaliśmy w godnych polecenia, rodzinnych pokojach Corak w cichej dzielnicy niedaleko portu, ale też dość blisko Jadranskiej (tzn. Adriatyckiej) Magistrali, biegnącej wzdłuż niemal całego wybrzeża b. Jugosławii. Gdy dowiedzieliśmy się, że autobus z Dubrownika do Kotoru w Czarnogórze (ok. 2 h drogi) kosztuje 17 euro, postanowiliśmy wykorzystać to strategiczne położenie i podjąć próbę złapania stopa.