niedziela, 7 października 2012

Sarajewo

Podróż z podtekstem

Pociąg Belgrad-Sarajewo. Podróż na tej trasie jest podróżą z podtekstem. Podróży przez państwa, które jeszcze kilkanaście lat temu pogrążone były w wojnie, musi towarzyszyć ten temat. Nawet jak się tego nie chce – temat sam się pojawia. Przecież wojnę pamiętają tu całkiem młodzi ludzie. O wojnie przypominają zniszczone budynki, wojenne pamiątki, czasami sprzedawane w postaci turystycznych suwenirów, np. ozdobione przez sarajewskich grawerów łuski pocisków, które niegdyś spadały na ich domy; czasami wystawiane na pokaz jak relikwie, np. nocne zdjęcie bombardowanego Belgradu, oprawione w ramkę i wywieszone przed jedną knajp na Skadarskiej albo plakat w naszym hostelu przedstawiający mapę Sarajewa z zaznaczonymi olimpijskimi obiektami (miasto było gospodarzem olimpiady zimowej w 1984 r.) oraz pozycjami, na których Serbowie rozmieścili swoje działa. Z wojną kojarzą się już same nazwy miejscowości (w mojej podstawówce, gdy chciało się powiedzieć, że ktoś ma niemodne trampki, mówiło się, że ma „trampki z Sarajewa” itp. – takie głupie zło dzieci).

W pociągu jadzie z nami starsze sympatyczne małżeństwo i młody chłopak prawie cały czas wpatrzony w okno. Jaka jest ich narodowość? Na granicy przyglądam się paszportom: staruszkowie mają chorwackie, chłopak bośniacki. Ale dalej niewiadomo: są Serbami, Bośniakami, Chorwatami? Po co byli w Belgradzie? Odwiedzić rodzinę, przyjaciół jeszcze z czasów Jugosławii, kiedy mieszane małżeństwa były na porządku dziennym? Wreszcie: co robili w czasie wojny?... Te pytania po prostu same pojawiają się nad głową, kiedy pociąg wlecze się niemiłosiernie, przez Wojwodinę i wschodnią Slawonię – droga strasznie naokoło. Na granicy serbsko-chorwackiej obsługuje nas celnik z bransoletką złożoną z małych medalików z wizerunkami prawosławnych ikon. Zero wymiany wrogich spojrzeń, zero wzajemnej gburowatości. Wszyscy są dla siebie mili. Gdy – już w Bośni, ale jeszcze w jej serbskiej części – wchodzą i wychodzą kolejni pasażerowie (Serbowie czy Bośniacy?), wszyscy witają się i żegnają wesoło, czasami dorzucając nawet jakieś życzenia, pomagają sobie z bagażem. (Rozmawialiśmy o tym następnego dnia w Kinie Bosna, dziwiąc się temu. Z drugiej strony: co mają robić? Przecież nie będą się wyzywać. Istnieją jakieś granice.) Starsza pani z przedziału z afirmacją wpatruje się w piękną dolinę rzeki Bosny, w pokryte lasem wzgórza, w drewniane domy. Czy myśli coś sobie, gdy mijamy którąś z serbskich, świeżo wybudowanych, strzelistych cerkwi – wbitych w ziemię jak totem? Półuśmiech na jej twarzy podpowiada, że chyba – nie. Wojna domowa, wojna sąsiedzka wydaje się jakąś niesamowicie odległą zmorą.




Źródło: http://modestine2.blogspot.com

Zachód

Zaraz po wyjściu z socrealistycznego dworca przywitał nas symbol nowoczesnego Sarajewa – elegancki drapacz chmur Avaz Twist Tower, najwyższy wieżowiec na Bałkanach. Znak, że miasto chce zapomnieć o swojej traumatycznej przeszłości, że chce zmyć z siebie piętno ofiary. W ogóle cała zachodnia część miasta, Marindvor, w której zamieszkaliśmy na czas naszego pobytu, zdaje się przyświecać temu celowi. Wybudowane z betonu i szkła biurowce, centra handlowe czy budynki administracji BiH mają przywoływać przedwojenny, metropolitarny rozmach Sarajewa – gospodarza olimpiady, a nie oblężonej przez trzy lata prowincjonalnej stolicy, na próżno czekającej pomocy z zewnątrz. Wojnę zamknięto tutaj w murach Muzeum Historycznego mieszczącego się w zaskakująco zaniedbanym budynku. Odwiedziliśmy w nim wystawę poświęconą dziejom Bośni – w połowie złożoną z kalendarium oblężenia. Towarzyszyła jej ekspozycja wojennego fotoreportażu. Niesamowite było to, jak blisko ludzkiego cierpienia potrafili podejść reporterzy, w jak wysublimowane, żeby nie powiedzieć: wyestetyzowane, ramy potrafili objąć traumę. Nie bez powodu mówi się o tej wojnie, że była najbardziej medialną w historii – skoro udało się zrobić takie zdjęcia. Niemal równocześnie poczuliśmy przesyt. Dość. Tym bardziej, że miasto na zewnątrz – a właściwie już po drugiej stronie ulicy, na gwarnym dziedzińcu ufundowanej przez Amerykanów high school – zdawało się przeć w zupełnie inną stronę.

(W czasie pisania tego tekstu inna znajdująca się na Marindvorze placówka, Muzeum Narodowe, wstrzymała swoją działalność – „z powodu braku środków”. Aspiracje młodego państwa niestety nie pokrywają się z możliwościami jego nadal kulejącej gospodarki.)

Na powitalnej kawie w jednym z marindvorskich centrów handlowych z właścicielką naszego "domowego" hostelu, Jasminą



Ferhadija

Habsbursko-otomańskie stare miasto Sarajewa jest cudowne. Leży w wąskiej dolinie niepozornej rzeki Miljacki. Jego granice wyznaczają szerokie arterie, po których tramwaje okrążają je, biegnąc przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, jak po wielkiej, wydłużonej pętli. Idąc z zachodu, kieruje się do centrum jedną z tych arterii – aleją Marszałka Tity. (Swoją drogą ciekawe jest pozostanie przy tym patronie, dawniej symbolizującym jedność południowych Słowian.) W zachodniej części starówki z jej głównym pasażem, Ferhadiją, oraz nad brzegiem Miljacki dominuje reprezentatywna architektura zostawiona tu przez Austriaków, którzy krótko władali Bośnią na przełomie XIX i XX wieku. Jeśli ktoś, odwiedzając Sarajewo, spodziewa się zastać pogrążone w powojennym marazmie miasto-ruinę, resztkę złudzeń straci w tej części stolicy – Ferhadija, całkowicie odnowiona, tętni życiem.


Kiermasz książek nad Miljacką




Przybysz z zewnątrz oprócz post-habsburskich gmachów i kamienic, dziś zagospodarowanych przez instytucje publiczne, światowe banki i sklepy, znajdzie tu jeszcze – na obszarze zaledwie kilkuset metrów kwadratowych (nie przesadzam) – katedrę łacińską i prawosławną, główny meczet oraz synagogę. W okolicach Ferhadiji swoje miejsca symboliczne – nie mniej mówiące o tożsamości i kulturze miasta – posiadają także bardziej laiccy sarajewianie: przy pamiątkowej płycie u wlotu ulicy tli się nieprzerwanie „wieczny ogień” symbolizujący braterstwo „Serba, Muzułmanina i Chorwata” w walce z faszyzmem, dziwiący swoją obecnością jeszcze bardziej niż aleja Tity, a na jednym z placów stoi pomnik „Wielokulturowy człowiek buduje sobie świat” postawiony już po wojnie. Zapomniałbym o jeszcze jednym, być może najważniejszym, elemencie. O kawiarnianych ogródkach, które z każdej strony oblepiają niemal wszystkie budynki na sarajewskiej starówce, w tym świątynie. I o ile w tych ostatnich pielęgnuje się kulturową ortodoksję – w kawiarniach i knajpach od rana do wieczora wrą spory i dyskusje, plenią się plotki i anegdoty.

Po takim, mimo wszystko przelotnym, spojrzeniu na Sarajewo, wydaje się, że z mit tolerancji, z którym kojarzona była dawna Bośnia, jest tu w jakiś sposób dalej obecny. Czy to wynika z silnej lokalnej tożsamości miasta i regionu?  Przecież – jak wspominają i Bośniak Dževad Karahasan, i Chorwatka Dubravka Ugrešić – poszczególne nacje Jugosławii splotły się tu ze sobą na skalę nieporównywalną z innymi częściami federacji. Czy też z pobożnych życzeń, którym ulega przybysz z zewnątrz, szukający łatwych zachwytów nad „pokojowym współistnieniem” muzułmanów, chrześcijan obu obrządków, Żydów, no i ateistów (choć ci najmniej pasują do tej kolorowej mozaiki)? Przecież wieczorem przy piwie, Magda – Polka przebywająca na wolontariacie w Sarajewie – opowiadała nam o tym, jak, wbrew pozorom, silne są tam jeszcze wzajemne animozje oraz pamięć wojny. Jak w czasie zwykłej pogawędki z bośniackim znajomym nagłe przyjście burzy potrafi przywrócić wspomnienia artyleryjskiego ostrzału.












Baščaršija

Znowu zacząłem pisać o wojnie. Ale przecież nie myślałem o niej, gdy z szerokiej Ferhadiji nagle zeszliśmy w wąskie uliczki potureckiej Baščaršiji, jakby skrytej  w samym rogu  starówki. Plac Gołębi z ikoniczną fontanną na środku i otaczające go brukowane uliczki niezmiennie pozostają żywym ośrodkiem handlu –  dziś o bardziej turystycznym nastawieniu, ale dalej oferującym przede wszystkim tradycyjne produkty i, przynajmniej we wrześniu, niezapchanym przez zorganizowane grupy turystów, których niemal się tu nie spotyka. Dominują sarajewianie, których przyciągają uroki dzielnicy: cukiernie (tak jak w Belgradzie: „wiedeńsko-stambulskie”),piekarnie, ćevapdžinice (punkty serwujące dania z grilla z najpopularniejszym ćevapi na czele), herbaciarnie z wygodnymi kącikami do palenia fajki wodnej. Sklepy – często połączone z warsztatami: gwarancja, że produkty nie pochodzą z Chin – z wyrobami drewnianymi, skórzanymi i nade wszystko metalowymi, z których słynie Sarajewo.









Żeby odpocząć od handlowego zgiełku, można udać się na pobliskie wzgórze w dzielnicy Vratnik, także bardzo popularne wśród tubylców, których nie zniechęca do przychodzenia tutaj sąsiedztwo cmentarza ofiar ostatniej wojny. (W ogóle sarajewianie zdają się żyć znacznie bliżej zmarłych niż mieszkańcy innych europejskich miast, a nagrobki potrafią zaskoczyć przypadkowego przechodnia w najbardziej nieoczekiwanych miejscach: w parku, w przydomowym ogródku, za wiatą tramwajową czy kioskiem, w którym właśnie kupuje się bilet) Widok ze wzgórza jest wspaniały: w oddali szklane wieżowce; w środku starówka ze swoimi wieżami, minaretami i gmachem biblioteki na pierwszym planie, spalonym wraz z całym księgozbiorem przez Serbów, wciąż jeszcze pokrytym rusztowaniem; no i, u samych stóp, białe groby Cmentarza Męczeników. Trzy twarze Sarajewa.









Kino Bosna

Jest jeszcze czwarta:  Na wieczór umówiliśmy się przez couchsurfing ze wspomnianą Magdą, w Kinie Bosna, klubokawiarni utworzonej w budynku dawnej kinoteki BIH. Lokal mieści się poza starówką, na początku ulicy Alipašina prowadzącej w stronę stadionu olimpijskiego. Jest to bez wątpienia miejsce dla wtajemniczonych: chociaż znaliśmy adres, musieliśmy się sporo nachodzić, zanim wreszcie znaleźliśmy uliczkę prowadzącą do klubu. W środku, pomimo poniedziałku, pełna sala. Niektórzy przy stolikach, inni w kilku pozostawionych rzędach kinowych foteli. A między nimi, w ciągłym ruchu kelnerskie tacki z lokalnymi sarajewskami, chorwackimi karlovačkami, a nawet serbskimi jeleniami (różnorodność bez wątpienia świadcząca o otwartości tego miejsca). Za chwilę po całym lokalu zaczęło krążyć trio muzyków.  Zrobiło się tłoczno. Niektórzy na dźwięk swojej ulubionej piosenki wstawali spontanicznie od stolików i zaczynali klaskać, śpiewać razem z zespołem. Jednak musieliśmy się trochę wyróżniać (oprócz nas było jeszcze paru „surferów” Magdy z Belgii i Niemiec, oraz jej znajomi z wolontariatu), gdy robiliśmy rozmazane zdjęcia i dyskutowaliśmy o mieście, o Bośni, no i o wojnie.

Następnego dnia wcześnie rano szybka kawa z widokiem na twist tower – i pociąg do Mostaru.  


2 komentarze:

  1. Super piszesz Pawel!

    Czytales moze "Widok cudzego cierpienia" Susan Sontag? Ksiazka traktuje wlasnie o relacji pomiedzy ludzkim cierpieniem a jego pokazywaniem i dzieleniem sie w mediach, nawiazuje tez do oblezenia Sarajewa - i o ile dobrze pamietam, sama tam wowczas byla. I tlumacz tez super :-)

    W Bascarsiji podobala mi sie rowniez pozostalosc po starych ottomanskich podzialach na rozne dystrykty, tj. handlerze od wyrobow z miedzi tylko na tej uliczce, a od dywanow na tej. Tylko bodaj knajpiarze i fryzjerzy, czy jakos w tym stylu, mogli byc porozrzucani :)

    Gdy jezdzilem po Bosni mialem w glowie te same pytania, co Wy opisane na poczatku postu. Jednak na stopa mozna bylo rozmawiac bez problemu i tym samym jechalem m.in. z Bosniackim Serbem - bylym zolnierzem (4 lata na wojnie), a teraz w Iraku i Afganistanie jako najemnik (w super mercedesie), zolnierzami EUFORu ze Slowacji, roznymi Boszniakami i Chorwatem :)

    pozdrawiamy!!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki :)
    Tej Sontag nie czytałem - dodaję do listy lektur ;)

    Myślę, że nawet jak bym miał okazję porozmawiać, to jakoś ciężko by mi było poruszać niektóre kwestie. Ale wiadomo, stop rządzi się swoimi prawami i ludzie pewnie często sami z siebie zaczynają opowiadać, może nawet mniej troszcząc się o słowa, bo wiedzą, że już raczej nie spotkają osoby, którą wiozą.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń