sobota, 6 lipca 2013

Kluż


Minęło dziewięć miesięcy od mojej ostatniej większej podróży – po Bałkanach Zachodnich. Gdy razem z Magdą zaczęliśmy planować kolejną, pomysł wyjazdu do Rumunii i Bułgarii narodził się jakby samoistnie. Zachodnia część Bałkanów tak bardzo nas wciągnęła, że perspektywa poznania wschodu półwyspu wydawała się nie mniej interesująca – dla mnie w jakimś sensie nawet bardziej, ponieważ o Rumunii i Bułgarii w porównaniu z ex-jugosłowiańskimi republikami wiedziałem dość mało.

Koszyce - Kluż

Naszą mini-wyprawę postanowiliśmy rozpocząć ambitnie: autostopowym przejazdem z Koszyc na Słowacji do Klużu w rumuńskim Siedmiogrodzie. Ponad 400 km, dwie granice, konieczność zmieniania dróg –  pokonanie tego odcinka w jeden dzień wcale nie było oczywiste. Na szczęście udało się i do Klużu wjechaliśmy już ok. 15:00, po drodze mając jeszcze czas na spacer po mieście i pizzę w Oradei. (W późniejszych dniach, po totalnej klęsce na drodze wylotowej z Klużu, kiedy przez pół dnia bezskutecznie próbowaliśmy złapać „stopa” do Sighişoary/Tirgu Mureş, stopniowo rezygnowaliśmy z tego środka transportu –  trochę dla zaoszczędzenia czasu i sił, trochę z lenistwa.) Jednak w drodze do Klużu mieliśmy szczęście nawet do samych kierowców, którzy okazali się bardzo rozmowni.

Pierwszy z nich (pomijam króciutką, ale niezwykle istotną, podwózkę z Koszyc do granicy), Norbert, był handlowcem kursującym na trasie Koszyce – Budapeszt. Pochodził z węgierskiej rodziny mieszkającej na Słowacji, ale określał siebie już po prostu jako Koszyczanina. Specjalnie dla nas zboczył o kilka kilometrów ze swojej trasy, „żebyśmy wiedzieli, że chłopaki z Koszyc są O.K.”. Drugi podwiózł nas z węgierskiego Debrecena do Oradei, już w Rumunii. Gdy rozmawialiśmy o Węgrach mieszkających w Siedmogrodzie i nieśmiało zapytałem go o jego narodowość, odpowiedział z nieskrywaną dumą „I am Romanian”. Pomimo tego, że nigdy nie uczył się angielskiego, potrafił całkiem sprawnie porozumieć się w tym języku, a lekka bariera językowa nie stanowiła przeszkody dla jego chęci „oprowadzania” nas po rodzinnej Oradei. Właściwie to po jej przedmieściach (bo tyle zdążył nam pokazać), które w jego opowieści nie prezentowały sobą nic  dobrego: „za komuny” zakłady produkcyjne – teraz tylko magazyny i sklepy samochodowe. Ostatni kierowca – młody biznesman z Tirgu Mureş, Węgier, podkreślający swoje niemieckie korzenie – był typem gaduły. Opowiedział nam niemało o gospodarce Rumunii, o najciekawszych miejscach w Siedmiogrodzie, o relacjach węgiersko-rumuńskich, no i o Romach – negatywnym tle każdej z wysłuchanych narracji…

Botond i Timi

W Klużu nocowaliśmy u poznanego przez couchsurfing Botonda –  młodego nauczyciela angielskiego w węgierskim liceum w Klużu – i jego dziewczyny Timi – lektorki niemieckiego na lokalnym uniwersytecie. Pierwszy wieczór, jeszcze „na plecakach”, spędziliśmy w towarzystwie ich klużskich (węgiersko-rumuńskich) znajomych w klimatycznym, choć trochę wylansowanym, lokalu L’Atelier, w którym, pomimo owego wylansowania, piwo stało za 4 leje, czyli – zgodnie z najłatwiejszym dla Polaków przelicznikiem – 4 złote. Tego wieczoru rozmawiałem z Botondem głównie o systemie edukacji w Rumunii, a właściwie o jego bolączkach. W pewnym momencie problemy lokalnego szkolnictwa okazały się tak bardzo podobne do polskich, że kontynuowanie tematu przestało mieć sens i zaczęliśmy rozmawiać o wspinaczce – życiowej pasji Botonda.

Botond, Timi i ich old-school cabrio

Boti i Timi przyjęli nas niezwykle gościnnie. Pomimo grzecznościowych protestów zaoferowali nam nocną taksówkę. A już w ich domu – w parterowym, wolno stojącym mieszkanku, otoczonym drzewami owocowymi i po węgiersku zaopatrzonym w spiżarkę ze słoikami z leczo i innymi smakołykami – Botond z dumą rozłożył mapę miasta i zaczął opowiadać o jego atrakcjach, kulturalnych i kulinarnych, i o czekających nas wycieczkach po okolicy. Następnego dnia mieliśmy Kluż już tylko dla siebie.

Miasto wieloimienne

Kluż-Napoka, nieformalna stolica Siedmiogrodu, jest niezwykle ciekawym miastem. Może nie jest tak malowniczo położony jak np. Braszów czy Sighişoara (choć widok z dominującego nad miastem wzgórza też ma dużo uroku), jednak pod wieloma względami wydaje się nawet ciekawszy od swoich transylwańskich „współziomków”. Jest tak głównie z uwagi na prężny uniwersytet i bujne życie kulturalne (to tutaj w czerwcu odbywa się największy rumuński festiwal filmowy, z którego mogliśmy obejrzeć niestety tylko plakaty jeszcze oblepiające całe miasto).





Miasto jest także największym skupiskiem Węgrów w Rumunii. Kolozsvár – bo tak brzmi jego węgierska nazwa – przez większość swojej historii wchodził w skład Węgier (w nim koronował się król Maciej Korwin, o czym przypomina monumentalny pomnik stojący na rynku). Historyczną obecność Węgrów widać już w samej architekturze starego miasta – utrzymanego w stylu budapesztańskiej secesji i zdominowanego przez gotycką bryłę kościoła św. Michała. Żeby dowiedzieć się więcej na temat dziejów miasta i regionu, który śmiało można nazwać jednym z najciekawszych obszarów Europy, udaliśmy się do Muzeum Historii Transylwanii. Niestety, prowizoryczna – z powodu trwającego od kilku lat remontu placówki – wystawa prezentująca prehistoryczną motykę, renesansową komodę i parę rycin trochę nas rozczarowała.









Następnego dnia mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć ekspozycje w lokalnym centrum handlowym (czasami po prostu trzeba) i w Muzeum Sztuki, które na szczęście posiadało więcej eksponatów niż placówka odwiedzona poprzedniego dnia. Muzeum prezentowało przeglądową (z cyklu: od zarania do współczesności) kolekcję rumuńskiego malarstwa – jakże podobnego do polskiego, szczególnie w swoich XIX-wiecznych tematach i przemianach, w swojej wtórności wobec zachodnich prądów (przy usilnym poszukiwaniu „stylu narodowego”), jak i w przebłyskach geniuszu przejawiającego się w czymś zupełnie innym niż zdolność do wytworzenia wpływowych nurtów w sztuce europejskiej. Moją uwagę zwróciło parę obrazów Nicolae Grigorescu, który, jak się później dowiedziałem, w Rumunii ma status malarza narodowego – jego nazwisko widnieje na banknocie dziesięciolejowym i na niejednej rumuńskiej ulicy.


Dziedziniec Muzeum Historii Transylwanii, reconstructed

N. Grigorescu, Tureccy więźniowie
Rimetea

Popołudniu czekała nas atrakcja zorganizowana przez naszych hostów: wycieczka do Rimetei – starej wsi zamieszkałej niemal wyłącznie przez Węgrów (Botond i Timi żartowali, że jedynymi Rumunami mieszkającymi w Rimetei są policjant i pop pracujący w nowiutkiej i, według nich, niewiadomo-dla-kogo-ale-wiadomo-po-co postawionej cerkwi). W samej wsi nie było szczególnych highlightów, o których Lonely Planet mogłoby napisać must see. Liczył się raczej ogólny klimat: pokryte wapnem domy z charakterystycznymi zielonymi okiennicami, końskie zaprzęgi, stada krów i owiec przechadzające się po asfaltowej drodze i wspaniałe góry rozciągające się naokoło tego wszystkiego. Botond zapewniał, że ludzie żyją tu w niezmieniony sposób od setek lat. Można było w to trochę zwątpić, gdy zajechaliśmy do nowoczesnego – ale utrzymanego w charakterystycznym, lokalnym stylu – hotelu, gdzie przy jednym ze stolików z rozległym widokiem na góry przysiedliśmy na piwo.





Kwestia rumuńsko-węgierska

W Rimetei niemało rozmawialiśmy o tym, jak – na przykładzie Klużu – wygląda wspólne życie Węgrów i Rumunów w granicach jednego państwa.  Trzeba tu zaznaczyć, że Kluż, podobnie jak cały Siedmiogród,  znalazł się w granicach Rumunii dopiero w 1918 roku, w następstwie I WŚ. Od tego czasu Rumuni zrobili niemało, żeby „oswoić” przestrzeń miasta. Zaczęto od zmiany nazwy, do której w 1974 roku, za rządów Ceauşescu – „socjalistycznego w treści, ale nacjonalistycznego (i to bardzo) w formie” – dodano także łaciński toponim Napoca, co miało podkreślić wyimaginowane związki Rumunów ze starożytnym Rzymem. Wybudowano reprezentatywną katedrę ortodoksyjną – stanowiącą pewien architektoniczny kompromis i bardziej niż znane nam świątynie prawosławne przypominającą amerykańskie ratusze, szczególnie z oddali, gdy widać tylko otoczoną kolumnadą kopułę budowli (Coś to na pewno mówi o samoświadomości Rumunów, którzy nie przypadkiem są jedynym narodem prawosławnym posługującym się językiem romańskim zapisywanym „łacinką”). Centralny punkt miasta nazwano Placem Unii – na uczczenie „zjednoczenia” Transylwanii z resztą rumuńskiego terytorium. Z kolei na innym placu postawiono pomnik Michała Walecznego – XVI-wiecznego hospodara wołoskiego, któremu na krótko udało się zjednoczyć Wołoszczyznę, Siedmiogród i Moldowę – mający potwierdzać historyczną prawomocność współczesnych granic Rumunii. W przeciągu stulecia niemal dokładnie odwróciła się także proporcja Węgrów i Rumunów w mieście. Ci ostatni, niegdyś  zamieszkujący głównie okoliczne wsie, dziś stanowią ok. 80% ludności miasta.

Plac Michała Walecznego


Kolejne świadectwo dumy z romańskich korzeni

Tyle historia. A jak wygląda współczesność? Jak wyglądają codzienne relacje Węgrów i Rumunów uważanych często za przedstawicieli odrębnych cywilizacji (vide koncepcja Huntingtona)? Pytania o to same się narzucały, już od początku drogi do Klużu – być może dlatego, że naszymi przewodnikami po transylwańskiej rzeczywistości byli głównie „mniejszościowi” Węgrzy. I od samego początku nie przynosiły one łatwych odpowiedzi. Już kierowca („I am Romanian”) wiozący nas do Oradei opowiedział nam o swojej żonie, która, choć zna węgierski, to ostentacyjnie w ogóle się nim nie posługuje. Kolejny, Węgier, choć mówił o mieszanych małżeństwach, nie omieszkał także wspomnieć, że nie lubi południa Rumunii (niezamieszkałej przez Węgrów Wołoszczyzny), które jest dla niego zbyt „bałkańskie”, i Bukaresztu („Never seen the ugliest city”). Dla odmiany, już w L’Atelier, pierwsza Rumunka, z którą mieliśmy okazję zamienić słowo, zaczęła gorąco polecać nam wizytę w stolicy swojego kraju. Gdy zaśmiałem się i odpowiedziałem, że przed chwilą usłyszeliśmy coś całkowicie odwrotnego, żachnęła się i od razu zgadła, że naszym kierowcą musiał być „ktoś z Transylwanii”, a po chwili przeszła do rozmowy (po rumuńsku) ze swoimi (węgierskimi) koleżankami. Już sam wieczór w L’Atelier pokazał, że dwie dominujące w Transylwanii społeczności bynajmniej nie żyją we wzajemnej izolacji. Być może dłuższy pobyt w mieście rzuciłby trochę inne światło na całą sprawę.

Oczywiście najwięcej mogliśmy dowiedzieć  się od naszych hostów. Botond, twardy zwolennik autonomii transylwańskich Węgrów, który uważa, że są oni obecnie na wielu polach dyskryminowani („tak jak Rumuni, gdy oni byli w mniejszości”), opowiadał nam także o swoich rumuńskich znajomych, chociażby z klubu wspinaczkowego, z którymi co najwyżej żartuje na temat różnic w podejściu do niektórych spraw. Na pytanie o to, czy wielu transylwańskich Węgrów chce, aby ich region znalazł się z powrotem w granicach Węgier, wykrzyknął, że absolutnie nie.

Gdy słuchałem Botonda i później, siedząc z Magdą przy piwie na cudownym Piaţa Muzeului i słysząc jak węgierski miesza się z rumuńskim – splątane niczym kable na klużskich budynkach i ulicach – przypomniało mi się Sarajewo. Tak musiałoby wyglądać dziś, gdyby nie wojna. Kluż – anty-Sarajewo Europy Środkowej? Transylwania – anty-Bośnia? Przynajmniej w ostatnim ćwierćwieczu udowodniły one, że sąsiedztwo tak odmiennych narodów jak Węgrzy i Rumuni, pomimo licznych turbulencji, nie musi prowadzić do katastrofy – nieuniknionej w oczach proroków „zderzenia cywilizacji”.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz